Jacek Braciak uderza w polskich widzów. "Nie sądzę, żeby Polacy (...) kojarzyli nas z produkcjami ambitniejszymi"

Jacek Braciak to aktor-kameleon. Potrafi przekonująco wcielić się zarówno w rolę trenera tenisa w "Córce trenera", policjanta w "Drogówce", jak i księdza w "Klerze". Nie ma dla niego wyzwań, których by się nie podjął - nawet, jeśli wiążą się one z krytyką ze strony widzów. A ta często spada jak grom z jasnego nieba.

Jacek Braciak uderza w polskich widzów. "Nie sądzę, żeby Polacy (...) kojarzyli nas z produkcjami ambitniejszymi"
Źródło zdjęć: © ONS.pl
Artur Zaborski

Artur Zaborski: Na potrzeby roli w filmie "Córka trenera", który właśnie trafił na DVD, przeszedł pan swoistą metamorfozę.
Jacek Braciak: Reżyser Łukasz Grzegorzek kiedyś był tenisistą. Razem przez pięć miesięcy trenowaliśmy na korcie. Dodatkowo jeszcze dwa-trzy razy w tygodniu miałem ćwiczenia na sali.

Wcześniej grał pan na korcie?
Nie, jako gracz z tenisem zetknąłem się po raz pierwszy. Owszem, kiedyś grałem na polnej drodze u mnie w Rzekcinie w palantówkę rakietą wykonaną z dechy przez sznurek.

Ćwiczenia wywołały wspomnienia z tamtego okresu?
Nieszczególnie. Moje przypadki ze sportem miały miejsce przez szereg lat. W technikum mechanizacji rolnictwa czepiałem się każdej możliwej sekcji sportowej. Byłem m.in. lekkoatletą, akrobatą, piłkarzem i biegaczem. Mam sport w pamięci mięśni, więc łatwo było mi do treningów wrócić. Nie było tak, że nagle musiałem rozpocząć sportową mordęgę od zera.

Reżyser kazał się panu rozbudować?
Przeciwnie - musiałem zgubić cztery kilogramy. Masa ciała była mniej istotna. Skupiliśmy się na tym, żeby przez odpowiedni trening pokazać mięśnie, co jest możliwe jedynie wtedy, gdy zgubi się tkankę tłuszczową. Nie chodziło o to, żeby - jak to się popularnie mówi - napakować się, tylko zaznaczyć mięśnie, podkreślić je, pozostając przy tym szczupłym i żylastym.

Ćwiczenia na korcie rozpaliły w panu miłość do tenisa?
Nie, ograniczyłem się do kontaktów z nim na potrzeby filmu. Polubiłem granie z Łukaszem, ale jednocześnie nabrałem niechęci do intensywnego wysiłku fizycznego. Minęły już dwa lata, ale ja nadal nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Widać, jeszcze nie czas, żeby to się zmieniło.

Reżyser nie ukrywa, że scenariusz "Córki trenera" odnosi się do jego osobistych doświadczeń. Czy pan jako aktor również musiał wejść w jego prywatną historię?
Scenariusz ewoluował w trakcie zdjęć. Kiedy przygotowywaliśmy się do nich, odbywaliśmy istotne rozmowy. Zaprzyjaźniliśmy się, więc wzajemnie powierzaliśmy sobie intymne historie z naszego życia. To właśnie one zbudowały postać Macieja Korneta, który w dużej mierze oparty jest na moich własnych doświadczeniach związanych z wychowywaniem dzieci i wszystkimi błędami, które za tym idą.

Obraz
© ONS.pl

O jakiego rodzaju błędy chodzi?
Manipulację, kontrolę, chęć przeżywania życia za kogoś. Zbudowanie tej roli skupiało się na przygotowaniu fizycznym tylko w części, bo w dużym stopniu też na moich osobistych doświadczeniach.

Dlaczego pan się zdecydował te intymne elementy wprowadzić do roli?
Temat tego filmu był dla mnie wyjątkowo ważny. Uznałem, że trzeba podjąć takie ryzyko i się zaangażować.

"Córka trenera" zadziałała terapeutycznie?
Pracę naprawczą podjąłem już wcześniej. To raczej były sytuacje zapamiętane przeze mnie i moje dzieci na temat tego, jak się do nich kiedyś odnosiłem, jak nasze relacje wtedy wyglądały. Z tej przemiany płyną oczywiste wnioski: "Nie idź tą drogą, Dorn i Sabo!".

Trudno było panu spojrzeć na Macieja Korneta bez oceniania go?
Założenie scenariuszowe, wynikające z naszych rozmów z Łukaszem Grzegorzkiem, było takie, że nie możemy go ani bronić, ani oskarżać. Tylko w ten sposób mogliśmy dać widzowi pole do interpretacji. Zakończenie filmu jest właściwie otwarte. Niczego nie dookreśliliśmy. Ja się spotkałem ze sprzecznymi opiniami na temat zakończenia. Jedni są przekonani, że Kornet wróci do treningów z podopiecznym, inni, że to się nigdy nie stanie. Każdy z widzów dopowiada sobie tę historię sam.

Obraz
© ONS.pl

Według pana film ma szczęśliwe czy nieszczęśliwe zakończenie?
Dla mnie pointa jest pozytywna. Daje nadzieję. Główny bohater traci swoje zasady, rezygnuje z nich i robi to, co na co ma ochotę, choć dławił się ascezą przez lata.

Optymista z pana.
Staram się myśleć pozytywnie, choć momentami jest to trudne. Taka mi się natura ukształtowała przez lata z różnych powodów. Ilekroć myślę o czymś złym, próbuję pamiętać, że we wszystkim jest coś dobrego. Lepiej się czuję, gdy sobie o tym przypomnę. Z wiekiem nabrałem dużo akceptacji do świata.

To jest możliwe, nawet kiedy gra się w tak trudnych i wycieńczających emocjonalnie filmach jak choćby dzieła Wojtka Smarzowskiego?
Taką mam pracę. Jak z niej wychodzę, to staram się nie być zakładnikiem postaci. Życie prywatne i zawodowe to są dwie zupełnie różne od siebie przestrzenie. Nie przenoszę jednego w drugie. Czasami to trudne, zwłaszcza gdy gram wymagające, emocjonalne sceny. Ale ja się z moimi postaciami po prostu rozstaję. Teraz nie pracuję intensywnie, co bardzo mi służy. Taka pauza, z mojego wyboru, jest błogosławieństwem.

I tak ot się pan otrzepuje z postaci, nawet jeśli daje jej pan własne doświadczenie jak w "Córce trenera"?
Nie zawsze, ale bardzo się staram, żeby w historiach moich postaci nie pozostawać. Usilnie próbuję wrócić do życia.

W filmie partneruje panu Karolina Bruchnicka, debiutantka. Na ekranie tworzycie wiarygodny duet ojca i córki. Jak tę relację zbudowaliście?
Nie potrzebowałem poczuć do Karoliny specjalnej chemii od początku ani nie potrzebowałem czasu, żeby się z nią oswoić. W swojej pracy jestem aktorem, gram relacje i emocje, nie mam potrzeby wiązania się z kimś szczególnie w prawdziwym życiu, żeby to potem oddać na ekranie. Mnie wystarcza to, co jest przed kamerą, a nie to, co dzieje się między mną a kolegami i koleżankami poza planem.

Mnie się z Karoliną pracowało bardzo dobrze. Reszta mnie nie za bardzo interesuje, bo w tym fachu bywa tak, że się z kimś świetnie rozmawia poza planem i nic z tego nie wynika przed kamerą, a bywa tak, że z kimś nie jest mi szczególnie po drodze, a niczemu to nie przeszkadza, gdy razem gramy. Czasami wręcz tej grze służy.

Obraz
© Youtube.com

Przykłady?
Nie mam potrzeby widywania się ze Smarzowskim prywatnie i tego nie robię, ale pracuje nam się chyba nieźle. Kinga Preis, Iza Kuna i Marcin Dorociński to są ludzie, za którymi przepadam, i pracuje nam się razem świetnie. Arkadiusz Jakubik nie jest moim prywatnym faworytem, a gra nam się bardzo dobrze. To nie jest tak, że ja go nie lubię, żebyśmy się dobrze zrozumieli, bo jakbym go nie lubił, to byśmy razem w ogóle nie pracowali. Ale prywatnych relacji nie mamy.

Publiczność jednak nie zapomina tak łatwo o pańskich rolach. Teraz pewnie kojarzą Pana głównie z "Klerem"?
Nie. "Kler" był ewenementem, bo obejrzało go pięć milionów widzów, co nie zmienia faktu, że w pamięci widzów zapisują się zwykle opowieści telewizyjne. "Panie Mareczku! Panie Mareczku!" - wołają za mną na ulicy ze względu na "rodzinkę.pl". Swego czasu tak było z "BrzydUlą", która teraz jest powtarzana, więc ludzie rozpoznają też we mnie Przemko. Pamięć widza jest dosyć krótka. Nie sądzę, żeby Polacy byli tak wytrawnymi widzami kinowymi, żeby kojarzyli nas z produkcjami ambitniejszymi. Zwykle jesteśmy pochłaniaczami telewizji.

Czyli nie odczuł pan konsekwencji udziału w "Klerze"?
Nie było mowy o żadnych konsekwencjach. Wielokrotnie pytano mnie, czy narażony byłem na jakiś ostracyzm społeczny z tytułu roli w tym filmie. Nic podobnego absolutnie nie miało miejsca. Zresztą to jest chyba tak, że my nie mamy za bardzo odwagi podejść do aktora i powiedzieć mu: "Wie pan, uraził mnie pan. Nie podobało mi się".

Usłyszał pan kiedyś takie zdanie?
Owszem, jak wziąłem udział w koszmarnej kontynuacji "Alternatyw 4", która dzięki Bogu skończyła się po trzech odcinkach. Byłem wtedy nad morzem. Jakiś pan podszedł do mnie i powiedział mi: "Panie Jacku, no dlaczego? No dlaczego!? Tak się rozczarowałem!". Ale to był żal, a nie piętnowanie.

Obraz
© Materiały prasowe
Źródło artykułu:WP Film
jacek braciakfilm Klerkler
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (145)