Gdy człowiek widzi ten bezmiar korupcji i bezczelności, który wprost nie mieści się w głowie, łatwo pojąć, dlaczego czuje obrzydzenie. Ale w takich sytuacjach zawsze powtarzam: "Jeśli ty nie zajmiesz się polityką, to polityka zajmie się tobą" – mówi Kevin Costner, gwiazda serialu "Yellowstone".
Yola Czaderska-Hayek: Twój serial "Yellowstone" odwołuje się do zakorzenionego w amerykańskiej kulturze mitu szlachetnego kowboja. Ten mit rzeczywiście wciąż żyje w świadomości Amerykanów?
Kevin Costner: Dla Amerykanów to wcale nie jest mit. To rzeczywistość. Kowboje w USA wciąż istnieją i jak dawniej opiekują się bydłem. Świat poszedł do przodu, ale w ich pracy niewiele się zmieniło. Nadal jeżdżą konno z lassami przypiętymi do siodeł. Żyją po swojemu, według własnych zasad, są twardzi, uparci i wolni duchem. Nasz serial to oczywiście fikcyjna opowieść z dużą dozą dramatyzmu, ale opowiada o ludziach, których równie dobrze można by spotkać w rzeczywistości.
Do tego jeszcze miejsce, w którym toczy się akcja – czyli Bitterroot Valley – jest autentyczne. To właśnie tędy zmierzała na zachód słynna ekspedycja Lewisa i Clarka [amerykańska wyprawa lądowa w latach 1804-06 pod dowództwem kpt. Meriwethera Lewisa i por. Williama Clarka – Y. Cz.-H.]. Te góry, te lasy, ta rzeka stanowią część naszej historii. Zawsze, gdy tam jestem, myślę o czasach, gdy prawie cała Ameryka tak wyglądała. Nazywam to miejsce: "rajski ogród". Uwielbiam budzić się tam o poranku i ruszać do pracy.
Trzeci sezon "Yellowstone", który rozpoczął się w czerwcu, rozwija temat nieustannej walki o ziemię. Jakby od czasów Dzikiego Zachodu nic się nie zmieniło!
W Ameryce walka o ziemię zawsze stanowiła problem. Przybywali tu nieustannie uciekinierzy z Europy w poszukiwaniu lepszego losu. Było ich coraz więcej, a wolnego miejsca coraz mniej. Nie obowiązywało żadne prawo, a jeśli ktoś był bezwzględny, twardy i przebiegły, to po prostu zagarniał dla siebie wszystko, co mógł. Najpierw przybysze odebrali ziemię rdzennym Amerykanom, a potem zaczęli walczyć o nią między sobą. W naszym serialu mamy ranczo, które istnieje już od pięciu pokoleń i choć zarządzane jest w nowoczesny sposób, wiele rzeczy nadal wygląda po staremu. Nadal trzeba bić się o ziemię, czasami dosłownie. Bohater, którego gram, John Dutton, pragnie żyć według zeszłowiecznych zasad, jakie wpoili mu ojciec i dziadek – i niestety we współczesnym świecie płaci za to wysoką cenę. Na tle tych pięknych, malowniczych łańcuchów górskich dochodzi nieraz do bardzo brutalnych, krwawych wydarzeń.
Kowboje w "Yellowstone" starają się żyć w zgodzie z naturą. Domyślam się, że temat ochrony środowiska jest Ci szczególnie bliski – sam jesteś w końcu właścicielem rancza. Jak oceniasz posunięcia bieżącej administracji? Wiele rozporządzeń proekologicznych trafiło do kosza…
Z różnymi posunięciami rządu tak już bywa: czasami mają sens, czasami nie. Gdy człowiek ma na własność kawałek ziemi, bardzo szybko orientuje się, że nie może robić z nią wszystkiego, co mu się podoba – są pewne przepisy, są ograniczenia, normy… To czasami bywa frustrujące, ale niewiele można poradzić. Trzeba przestrzegać prawa.
Natomiast nie podoba mi się, że faktycznie wycofano mnóstwo inicjatyw na rzecz ochrony środowiska. Można je zmieniać, ulepszać – ale nie wycofywać! To najwyższy czas na wielką debatę o zasadach użytkowania ziemi, gospodarowania wodą… Jest nas na kontynencie trzysta milionów, a zasoby naturalne kurczą się w przerażającym tempie.
Dochodzimy do punktu, w którym natura ulegnie po prostu zagładzie. A przecież chodzi o to, aby mogły nią cieszyć się także przyszłe pokolenia. To właśnie miał na myśli Teddy Roosevelt, kiedy wpadł na pomysł utworzenia parków narodowych, rezerwatów przyrody. Ziemią trzeba zarządzać odpowiedzialnie, nie wolno jej niszczyć. Uważam, że wycofywanie zarządzeń na rzecz ochrony środowiska to bardzo poważny błąd. Wręcz przeciwnie, powinno być ich jeszcze więcej! Trzeba działać w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem.
Pamiętam, że przed paroma laty opowiadałeś o projekcie, którym zajmowałeś się razem z córką. Dotyczyło to urządzeń do oczyszczania wody w Brazylii. Co się stało z tą inicjatywą?
Opracowaliśmy specjalne maszyny, które pomagają oczyszczać wodę podczas wycieków ropy. W Brazylii niestety dochodzi do nich często. Okazało się jednak, że firmy naftowe w ogóle nie były zainteresowane zakupem tych urządzeń! Zupełnie się tego nie spodziewałem.
Zainwestowałem w to przedsięwzięcie mnóstwo pieniędzy, dwadzieścia milionów dolarów. Ta aparatura naprawdę działa, z jej pomocą można usunąć zanieczyszczenia bez szkody dla środowiska. Sądziłem, że nafciarze chętnie zaopatrzą się w te maszyny, choćby po to, żeby zapobiegać kolejnym katastrofom w przyszłości.
Tymczasem oni nie widzą takiej potrzeby! Dla nich to tylko zbędny wydatek. Reagują jedynie wtedy, gdy pojawia się kryzys, natomiast sami z siebie nie podejmują żadnych zabezpieczeń. Publicznie deklarują zaangażowanie na rzecz ochrony środowiska, ale to puste słowa. To samo widzę u polityków. Zabierają głos wyłącznie w sytuacjach kryzysowych, natomiast nie robią nic, żeby im zapobiegać.
Nie mówię tu o wypadkach losowych czy katastrofach, których nie dało się przewidzieć. Mam na myśli codzienne problemy, które trapią nas już od lat… a w przypadku niektórych prześladowanych mniejszości nawet od stuleci. A kiedy pojawia się kryzys taki, jak choćby ostatnio, wszyscy udają zaskoczonych. Naprawdę nie trzeba wielkiej filozofii, by dostrzec oczywiste rozwiązania większości tych problemów, potrzebna jest jedynie dobra wola, by wprowadzić je w życie.
Trzeci sezon "Yellowstone" trwa, a z tego, co wiem, zapadła już decyzja o nakręceniu czwartego. Jak Ci się pracuje na planie serialu? Bardzo się to różni od hollywoodzkich realiów?
Po raz pierwszy biorę udział w serialu rozpisanym na kilka sezonów – to dla mnie absolutna nowość. Ale poza tym większych różnic nie widzę. Nadal do zdjęć przygotowuję się drobiazgowo – może nawet za bardzo. Sam nie wiem, skąd u mnie to podejście, ale po prostu taki już mam styl pracy.
To, co z siebie dam, będzie potem widać na ekranie, dlatego chcę pokazać się widzom w najlepszej formie. Do każdej sceny podchodzę z obsesyjną dokładnością. Uczę się tekstu, staram się go interpretować na różne sposoby – jestem ze starej szkoły, kiedy przed zdjęciami robiło się próby. Dlatego nie uważam, by praca w serialu jakoś bardzo różniła się od kręcenia filmu. Zaczynamy zdjęcia rano, kończymy późno… Większość rzeczy wygląda tak samo. A co do czwartego sezonu – tak, były takie rozmowy, ale teraz z oczywistych względów większość planów produkcyjnych wzięła w łeb, więc musimy poczekać na rozwój sytuacji. Na razie nie wiadomo nic pewnego.
W tym roku minie trzydzieści lat od premiery "Tańczącego z wilkami". Jak wspominasz ten film z perspektywy czasu?
To film, który po prostu musiałem nakręcić. To pragnienie siedziało we mnie od dawna. W moim zawodzie człowiek ma do wyboru: albo powtarzać coś, co widownia już zna i lubi, albo pokazać się od nieznanej, zaskakującej strony. Wybrałem to drugie rozwiązanie. Interesował mnie projekt, który zamiast kalkulacji i wyrachowania miał w sobie coś świeżego, autentycznego. I to właśnie był "Tańczący z wilkami".
Wiele osób stukało się w czoło, słysząc, że poświęcam swój czas i własne pieniądze na jakiś film o Indianach. Pytano mnie: "Kto to będzie chciał oglądać?". A mi właśnie zależało na tym, by pokazać ludziom coś, czego się zupełnie nie spodziewali. Niech świat zobaczy ten film – i wtedy się dopiero okaże, czy ktoś to chce oglądać, czy nie. Oczywiście miałem świadomość, że sam zapał z mojej strony nie wystarczy. Ludziom trzeba było przede wszystkim opowiedzieć ciekawą, wciągającą historię. Ale myślę, że to akurat się udało.
A czy dzisiaj zdecydowałbyś się na podobny krok? Zainwestowałbyś własne pieniądze w film bez gwarancji kasowego zysku?
Zrobiłem to całkiem niedawno. Kilka lat temu wraz z żoną za własne pieniądze zrealizowaliśmy film "Black or White" na temat rasizmu. Jestem z niego bardzo zadowolony, ale niestety przeszedł w Ameryce bez większego echa.
Skoro o rasizmie mowa: co sądzisz o aferze, która ostatnio wybuchła wokół "Przeminęło z wiatrem"?
To film nakręcony w innych czasach i w innej rzeczywistości. W dodatku opowiada fikcyjną historię i w żaden sposób nie można traktować go w kategoriach dokumentu. Czy pokazuje prawdziwy obraz niewolnictwa w Ameryce? Oczywiście, że nie. To film, który powstał w 1939 roku, w dodatku na podstawie powieści. Dlatego należy oceniać go w kategoriach dzieła filmowego, a nie źródła historycznego. Wiele rzeczy w "Przeminęło z wiatrem" nie zgadza się z historycznymi realiami, ale to jeszcze nie zbrodnia. Można powiedzieć, że film jest daleki od prawdy – okej, nie widzę problemu. Ale to naprawdę nie jest żadna zbrodnia.
Wiele projektów, w które się angażujesz, ma wydźwięk polityczny. W przyszłym roku trzy dekady będzie liczył "JFK" z Twoim udziałem. Uważasz, że dzięki filmom da się zmienić świat na lepsze?
To możliwe, jeśli powstają ze szczerego zaangażowania. Bo tylko walka w imię prawdy ma jakikolwiek sens. W historii naszego kraju działy się rzeczy wspaniałe i chwalebne, ale niestety były także momenty, których należy się wstydzić. I nie można przymykać na nie oczu, bo w ten sposób fałszuje się przeszłość. Tworzy się wizję krzepiącą, sielankową, która niewiele ma wspólnego z prawdą. A przecież błędy popełnione przez naszych przodków powinny być dla nas nauką. Nie chodzi o to, by się zadręczać, jacy byliśmy niegodziwi, tylko o to, by podobne rzeczy więcej się nie powtórzyły. Dlatego potrzebne są takie filmy, jak "JFK", które pomagają widzom uświadomić sobie, że nie wszystko w Ameryce działa jak powinno – i może trzeba się zastanowić, jak temu zaradzić.
Wiele osób deklaruje jednak, że nie lubi mieszać się do polityki.
To prawda, często to słyszę: "Nienawidzę polityki, polityka to dno, nie chcę mieć z tym nic wspólnego". I ja to do pewnego stopnia rozumiem. Gdy człowiek widzi ten bezmiar korupcji i bezczelności, który wprost nie mieści się głowie, to łatwo pojąć, dlaczego ktoś czuje obrzydzenie. Ale w takich sytuacjach zawsze powtarzam: "Jeśli ty nie zajmiesz się polityką, to polityka zajmie się tobą". Mamy w rękach cudowne narzędzie, nazywa się: karta do głosowania. Jeśli nie podoba ci się ta czy inna administracja, zagłosuj! Masz szansę przegnać ich precz. Tak to przynajmniej dotychczas działało w Ameryce.
Myślisz o tym, by zostać czynnym politykiem?
Nie, na pewno nie. Nie sądzę, by ludzie mieli ochotę wysłuchiwać moich przemówień. Zresztą w ogóle nie umiem przemawiać. Nie mam poczucia, że mój głos jest tak ważny, że każdy powinien wiedzieć, co mam do powiedzenia. Wolę wypowiadać się jako artysta w sprawach, które są dla mnie ważne. W ten sposób mogę mówić, co naprawdę myślę. Nie chcę tłumaczyć ludziom, co powinni robić, opowiadam im raczej, czym sam się zajmuję. I niech sobie to przemyślą.