Kinga Dębska [WYWIAD]: wszyscy mamy porąbane życiorysy. Rozmowa z reżyserką filmu "Plan B"

Polacy pokochali jej "Moje córki krowy". W "Planie B" powraca do tematu i bohaterów, których doskonale zna. - Nie lubię lukru ani melodramatu. Zawsze staram się znaleźć trochę brudu, jakąś zadrę, coś prawdziwego. Ale ten scenariusz skusił mnie, bo nie mówił o miłości wprost. Miał w sobie tajemnicę i pazur. Opowiadał o połamanych ludziach, którzy kleją swoje skrzydła - mówi reżyserka w rozmowie z WP.

Kinga Dębska [WYWIAD]: wszyscy mamy porąbane życiorysy. Rozmowa z reżyserką filmu "Plan B"
Źródło zdjęć: © East News
Łukasz Knap

Łukasz Knap: Obrażasz się, jak ktoś ci zarzuca, że zrobiłaś film na zamówienie?
Kinga Dębska: Nie. Dostałam scenariusz filmu na Walentynki. Ale zobaczyłam w nim coś, co mnie ujęło i pomyślałam, że mogę w ten film włożyć coś swojego. Producent dał mi zielone światło, żebym mogła pogrzebać w scenariuszu i dialogach, obsadzić po swojemu. Dla mnie to była szansa na sprawdzenie się w kinie środka. Taka wycieczka w kierunku mainstreamu.

Zaraz, przecież zjadłaś zęby na serialach...
Musiałeś mi wygarnąć! (śmiech) Jak reżyser nie może robić filmu, to musi z czegoś żyć.

To nie jest zarzut. Wydaje mi się, że warsztat serialowy ci pomaga.
Nakręciłam ponad sto odcinków różnych seriali, którym zawdzięczam przede wszystkim znajomości z aktorami. Inaczej pracuje się z aktorem, którego się zna. Dorotę Kolak poznałam w serialu. Baśkę Kurzaj i Marcina Dorocińskiego też. Mówi się, że seriale wyrabiają rękę, bo pozwalają się sprawdzić pod presją czasu. Seriale nauczyły mnie dyscypliny.

Ale domyślam się, że inaczej pracowało ci się na planie “Na dobre i na złe”, inaczej na “Planie B”.
Oczywiście. Fabuła to dużo większy komfort pracy. Podczas pracy przy “Moich córkach krowy” prosiłam aktorów, żeby mnie pilnowali, żebym nie szła na skróty, bo w serialu często się upraszcza ze względu na brak czasu. Dzięki serialom nauczyłam się szybko otwierać aktorów. Serial był też dla mnie poligonem pracy z emocjami. Ale oczywistą sprawą jest, że wolę kręcić filmy.

“Plan B” jest przekornym filmem o miłości. Mówię przekornym, bo myślę, że ty się z obrazami emocji i uczuć musiałaś bardzo gryźć.
Mój mąż zawsze mówił mi, że mam problem ze scenami erotycznymi, to znaczy z ich kręceniem. Dlatego tym razem poszłam na całość (śmiech). Nie lubię lukru ani melodramatu. Zawsze staram się znaleźć trochę brudu, jakąś zadrę, coś prawdziwego. Ale ten scenariusz skusił mnie, bo nie mówił o miłości wprost. Miał w sobie tajemnicę i pazur. Opowiadał o połamanych ludziach, którzy kleją swoje skrzydła. Jak w piosence "Jeszcze w zielone gramy", która jest motywem przewodnim tego filmu.

*Opowiada o bohaterach, którzy nie wiedzą czego chcą. Mam wrażenie, że ty bardziej lubisz, kiedy twoi bohaterowie zaklną niż powiedzą “kocham cię”. *
Może. Nie jestem przecież zimną osobą, ale takie łatwe "kocham cię" mnie nie przekonuje. Wolę, jak ktoś to pokaże, zagra, niż powie. Żenuje mnie mówienie wprost o uczuciach. Może to wynika z mojego wychowania. Nie wiem, czy to polska specyfika. Gdyby ktoś mi wprost powiedział, że się we mnie zakochał, to bym się rozejrzała, gdzie jest ukryta kamera. Ale lubię filmy o miłości, o połamanych bohaterach, szczególnie nakręcone przez Anglików lub Francuzów, którzy kręcą świetne kino środka. Są tam bohaterowie z krwi i kości, nieprosta historia i happy end. To był dla mnie wzór.

To, co mówisz o uczuciach, wydaje mi się dziwnie swojskie. Może wszyscy dziedziczymy ten deficyt emocji po naszych rodzicach i dziadkach, którzy doświadczyli wojny? W czasie wojny nie ma czasu na czułość i troskę, trzeba po prostu przetrwać. Dopiero nasze pokolenie może to zrozumieć dzięki terapii, lekom...
Być może. Ja też chodziłam na terapię. Teraz też chadzam. Wszyscy szukamy plasterka na złamane serce.

Ty też go potrzebowałaś?
Oczywiście. Kto go nie potrzebuje po rozwodzie? Gdy wali się nam świat, wszyscy to odczuwamy. Może dlatego rozumiem emocje moich bohaterów, bo już sporo przeżyłam.

Rozwód jest chyba zawsze dobrą wiadomością, bo przynajmniej jedna strona szczęśliwie uświadamia sobie, że coś nie gra.
Koniec jest zawsze początkiem czegoś. Mój film opowiada właśnie o tym wychodzeniu z traum i lizaniu ran. Chodzi o to, żeby powstać i z powrotem wrócić do życia, znaleźć jego kolory i się nim cieszyć.

Jak długo chodziłaś na terapię?
Kiedyś chodziłam 1,5 roku roku, teraz uczestniczę w spotkaniach grupowych, na których używamy ustawień Hellingerowskich. To są dla mnie niezwykle ciekawe podróże. Lubię też to, że przychodzą na nie ludzie nie z mojej branży. Ludzie prawdziwi, po przejściach. Tam upewniam się, że wszyscy mamy porąbane życiorysy. Ciągnie mnie do prawdy. Nie lubię blichtru, nudzi mnie show biznes.

W filmie jest kapitalna scena demolowania kuchni przez Kingę Preis. Czy to była scena z życia wzięta?
Nie! Film fabularny jest kapitalnym narzędziem do realizowania marzeń i nie ukrywam, że zdarza mi się poprzez film przy pomocy aktorów zrobić coś, czego nie udało mi się zrobić w życiu, bo np. byłoby mi żal zastawy albo kieliszków (śmiech). Cieszę się, że Kinga Preis mogła rozwalić za mnie kuchnię, a Marcin Dorociński podejmować liczne próby samobójcze. Sytuacja nagłej straty, której doświadcza bohaterka grana przez Edytę Olszówkę, również nie jest mi obca. Każdy człowiek ma na koncie lub będzie miał jakąś traumę. Może to banalne, ale tak jest.

Podoba mi się, że zrobiłaś film na zlecenie producentów, ale w gruncie rzeczy przepracowujesz w nim swoje różne historie.
Inaczej chyba nie potrafię. Nie potrafiłabym zrobić filmu tylko dla kasy.

Jedna z twoich bohaterek jest japonistką. A przecież ty też skończyłaś japonistykę.
Ten film zawiera wiele improwizacji. Wiele rzeczy mnie inspiruje na planie. Gdy zobaczyłam w mieszkaniu Mirka kiełbasę, to od razu pomyślałam, żeby wykorzystać ją w scenie z Marcinem Dorocińskim i psem, ta scena jest całkowitą improwizacją. Scenę z japonistką kręciliśmy w mieszkaniu mojej pani profesor Agnieszki Żuławskiej-Umedy. Gdy dowiedziałam się, że jej córka tańczy taniec buyo, postanowiłam to użyć w filmie.

W języku japońskim nie można powiedzieć “kocham cię”. Japończycy też raczej nie okazują sobie czułości.
Co za dalekosiężne skojarzenie! Jednak krytycy są nam do czegoś potrzebni. Japończycy rzeczywiście mają specyficzny sposób wyrażania uczuć, nie ma jednego słowa na wyrażenie miłości, ale to jest film o Polakach. Chociaż mógłby się dziać wszędzie na świecie, także w Japonii. Marzę kiedyś, żeby zrobić film, w którym odbiłaby się moja pasja do kultury japońskiej.

Jak się czułaś w Japonii?
Mieszkałam tam przez pół roku na stypendium. Trochę za krótko. Czułam się tam źle, czułam, że nie jestem stamtąd, a ja bardzo potrzebuję poczucia zadomowienia. Japończycy z początku są bardzo nieufni. Odliczałam na framudze drzwi dni do wyjazdu. Gdy poczułam się tam lepiej, musiałam wracać. Zawsze pod górkę (śmiech).

Obraz
© Materiały prasowe

Na pewno tak nie mogą powiedzieć twoi aktorzy. Oglądając film ma się poczucie, że dobrze się z nimi dogadywałaś.
Na pewno mogą z mojej strony czuć sto procent akceptacji. Mogą się na planie wygłupiać. W filmie szukam prawdy, może to wynika z mojego doświadczenia w dokumencie, pozwalam sobie na przygodę, może coś nam wyjdzie, a może nie, aktorzy nie boją się przy mnie błądzić, ja też się tego nie boję. Lubię, jak na planie jest dobra atmosfera.

Widać, że przeszło to także na psa Kotleta, bo świetnie zagrał.
Marcin spotykał się z Kotletem poza planem. On na castingu sobie go sobie wybrał, czuć było między nimi więź. Poza tym mieliśmy fantastyczną treserkę psów, która bardzo dobrze przygotowała go do tego filmu. Ten pies to wcale nie jest kundel, tylko Australian Cattle Dog, jeden z najmądrzejszych psów.

Masz słabość do zwierząt?
Nie da się ukryć, mam dwa psy, zawsze miałam zwierzęta. Zwierzęta i dzieci najtrudniej się reżyseruje, w “Planie B” jednego i drugiego jest w bród (śmiech). To nie był łatwy film.

Rozmawiał Łukasz Knap

Przeczytaj recenzję filmu "Plan B" - premiera 2 lutego

kinga preismarcin dorocińskiplan b
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (32)