Lekko zmęczeni piraci

Choć w pierwszej scenie filmu widzimy złowróżbną pętlę, nie ma obaw, że zaciśnie się ona na gardłach producentów. Trzecia część przygód kapitana Jacka Sparrowa to murowany sukces i choć ogląda się świetnie, trudno uciec od pytania o wyczerpanie formuły jednego z największych kinowych hitów ostatnich lat.

28.05.2007 16:22

Kolejne odcinki różnią się widowiskowością i ilością wątków, których w „Piratach z Karaibów: Na krańcu Świata” jest tak dużo, że momentami można popaść w lekki paraliż poznawczy. Jack Sparrow (jak zawsze rewelacyjny Johnny Depp)
przebywa w krainie umarłych (surrealistyczne sekwencje pustynne to jedne z najmocniejszych w filmie) W tym czasie okrutny przedstawiciel Wschodnioindyjskiej Kampanii Handlowej Lord Beckett (Tom Hollander)
wypowiada wojnę wszystkim piratom, planuje całkowicie przejąć panowanie na morzach.

Pomaga mu, szantażowany przez niego kapitan statku – widmo Davey Jones(Bill Nighy z ośmiornicą zamiast twarzy). W odpowiedzi korsarze postanawiają zwołać coś w rodzaju pirackiej rady najwyższej, gdzie mają zapaść decyzje jak przeciwstawić się groźnemu wrogowi. Ważną rolę odgrywa tu singapurski korsarz Sao – Feng (Chow Yun – Fat).

Do kompletu brakuje tylko kapitana Sparrowa. Zapada decyzja o „przywiezieniu” go zza światów, zadanie podejmują świetnie znani z poprzednich części Will Turner (Orlando Bloom) i jego ukochana Elisabeth (Keira Knightley), wspierani przez co dopiero powróconego z krainy umarłych kapitana Barbossę (Geoffrey Rush) Uff, a to dopiero początek wszystkich problemów.

Śledzenie fabuły nastręcza w tym wypadku nie lada problemów, jeżeli jednak skupimy się na wariancie czysto rozrywkowym nie zawiedziemy się. „Piraci…” to widowisko zapierające momentami dech w piersiach. Wielki sukces pirackiej serii zaskoczył wszystkich… Wydawało się, że od czasu głośnej klęski „Piratów” Romana Polańskiego, w połowie lat osiemdziesiątych, gatunek ostatecznie skazany został na zapomnienie.

Przekonał się o tym boleśnie Ranny Harlin, którego „Wyspa Piratów” to jedna z głośniejszych finansowych porażek w historii. Dlaczego więc, to co pozornie niemożliwe udało się, Gorowi Verbinskiemu? Myślę, że dzięki udanemu połączeniu ducha kina prawdziwej przygody, jaka towarzyszyła dawniej lekturom książek o szalonych podróżach, z umiejętnie dawkowaną autoironią, pewnego rodzaju popkulturowym puszczaniem oka do widza.

Nie byłoby sukcesu bez genialnej roli Johhny’ego Deppa, będącego kimś w rodzaju skrzyżowania gwiazdy rocka z tradycyjną postacią uroczego łotra. Niestety wydaje się, że w trzeciej części scenarzyści zapomnieli trochę o postaciach, lub po prostu wprowadzili ich zbyt dużo. O ile Sparrow jak zawsze sprawdza się świetnie, zabrakło już niestety pomysłów na wymyślenie czegoś dla Blooma i Knightley. Oboje są tu tylko cieniami swoich postaci z poprzednich części.

Brakuje też trochę charakterystycznego dla serii sarkastycznego poczucia humoru (wyjątkiem jest tu smakowity epizod Keitha Richardsa, jako ojca Sparrowa), które dawałoby chwilę wytchnienia od mnożonych, chyba trochę ponad potrzebę filmowych „atrakcji”. Nadmiar to w ogóle problem tego filmu, który jednak mimo powyższych zastrzeżeń, nadal ogląda się z tą naiwną radością, jakie kino niegdyś niosło.

Zakończenie pozostaje otwarte, co oznacza, iż mimo początkowych zapewnień producentów, powstanie czwarte części pozostaje tylko kwestią czasu. Pytanie tylko, że mechaniczne powielanie schematów w końcu się widzom nie znudzi.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)