M. Night goes to Bollywood

M. Night Shyamalan długo szukał dla siebie odpowiedniego środka wyrazu. Zaczynał od kina familijnego, małpował Spielberga i Hitchcocka, kombinował z gatunkami. Ale wypracowana już przy okazji "Szóstego zmysłu" (czyli 11 lat temu) receptura na zaskakiwanie widza szybko się wyczerpała. Nieprzewidywalny finał stał się przewidywalną oczywistością każdego jego filmu, a patos języka zmiksowany z ponadczasowością idei nie współgrał z ubogim rzemiosłem; więcej - popadł w karykaturę, czego przykrym dowodem są dziś niemiłosiernie nabzdyczone: "Kobieta w błękitnej wodzie" i "Zdarzenie". Ale "Ostatni Władca Wiatru" niesie ze sobą zmianę - Shyamalan znalazł w końcu odpowiednie naczynie.

30.08.2010 15:14

Nie znaczy to, że nakręcił film dobry. O, nie. "Ostatni Władca Wiatru" leży na tej samej półce, co "10,000 BC" Rolanda Emmericha - hollywoodzka bzdura miesza się tu z fałszywie pojmowanym pacyfizmem, pozbawiona wigoru reżyseria uzupełnia tandetę dekoracyjnego przepychu... I tak dalej, głęboko w las. Różnicę wyznacza za to umowność języka. Wpychając swoje obsesje w ramy typowej amerykańskiej superprodukcji bez ambicji, Shyamalan czyni je w pełni niegroźnymi. Trudno połamać sobie na nich zęby, jak w przypadku rzeczonego "Zdarzenia" czy "Kobiety...", gdzie stężenie patosu i niedorzeczności przekraczało granice zdrowego rozsądku. Tu jest już tylko popkulturowa papka, bezkształtna, pozbawiona emocji, a tym samym siły rażenia.

Paradoksalnie, "Ostatni Władca Wiatru" zbliża Shyamalana do jego ojczyzny, Indii. Patrząc jak dobrze czuje się operując dekoracyjno-fabularną swobodą, oczywistym jest, że byłby świetnym realizatorem bollywoodzkich masali. Tam przecież wszystko pisane jest z wielkiej litery, a psychologiczne zniuansowanie postaci to jeden z wielu szczegółów, którymi nie trzeba zawracać sobie głowy. Jeśli więc spojrzeć na jego film przez pryzmat hinduskiego musicalu - nie jest źle. Orkiestra gra, ratata. Pod warunkiem rzecz jasna, że kupimy wpisaną w "Ostatniego Władcę..." umowność. Analiza bardziej serio może być już bolesna - same tylko wyczyny aktorskie Deva Patela (aktora ze "Slumdoga. Milonera z ulicy") wystarczą, by sprowadzić całość do parteru.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)