Małgorzata Pieczyńska: Dużo daję z siebie...
Małgorzata Pieczyńska od lat dzieli swoje życie pomiędzy Polskę i Szwecję. Od kilku miesięcy częściej można ją spotkać w Warszawie, bo gra w serialu "Kopciuczek". Na ekranie gra matkę głównej bohaterki, a nam opowiada o swoim życiu w Sztokholmie, mówi jaką jest matką i zdradza, jak wychowuje swojego szesnastoletniego syna Victora.
25.01.2007 12:40
Mirosław Mikulski: Coraz częściej można panią spotkać w Warszawie. Czy to znaczy, że na stałe wróciła pani do Polski?
Małgorzata Pieczyńska: Nigdy nie wyjechałam stąd na stałe, tylko krążyłam tam i z powrotem między Warszawą i Sztokholmem. Nigdy też nie zlikwidowałam swojego mieszkania w Warszawie, mam tu kwiatki w oknie i samochód na ulicy. Tak jest już od dwudziestu lat i póki co, udaje mi się to pogodzić. Jestem człowiekiem czynu i ciągnie mnie tam, gdzie jest praca. Ponieważ teraz mam dużo pracy tu, to jestem w Warszawie. Jak jestem tu, to ciągnie mnie do Sztokholmu, a jak jestem tam, to tęsknię za Warszawą. Szczęśliwie, nigdy nie musiałam dokonać wyboru...
M.M.: Trudno pani było zacząć na nowo życie zawodowe w Szwecji?
M.P.: Na początku chciałam tam prowadzić tylko życie rodzinne i nie myślałam o pracy. Uważałam, że jest to niemożliwe i nawet nie uczyłam się języka zbyt intensywnie. Pierwszą propozycję gry w filmie dostałam, kiedy mój syn Victorek skończył trzy latka. Pomyślałam wtedy, że mogę go już oddać pod opiekę niani lub wysłać do przedszkola. Dostałam propozycję zdjęć próbnych z telewizji, na szczęście to mąż odebrał telefon, umówił mnie na zdjęcia i powiedział, żeby tekst do nauczenia przysłali pocztą. Inaczej pewnie producent szybko by ze mnie zrezygnował, bo nie dogadałabym się z nim. Mąż mi ten tekst przetłumaczył, sąsiadka nagrała go na magnetofon, a ja nauczyłam się go na pamięć. Sąsiadka pewnie stukała się w głowę, kiedy to robiła, bo nie sądziła, że mi się uda. Ale we mnie wstąpił jakiś duch walki i zawzięłam się, żeby wygrać ten casting.
M.M.: I udało się...
M.P.: Zdjęcia próbne trwały trzy tygodnie. Na początku wzięłam ze sobą na plan swoją szwagierkę, żeby mi pomagała tłumaczyć, ale reżyser kazał jej iść do domu. Powiedział, że jak się sam ze mną nie dogada, to nie ma sensu mnie zatrudniać. Dogadać się nie dogadał, bo ja nic po szwedzku nie rozumiałam, ale musiało go we mnie coś zafrapować.
M.M.: Nie wyrzucił pani z planu?
M.P.: To prawda, miałam w głowie nauczony tekst, byłam gotowa do zdjęć próbnych i po całym dniu pracy dał mi jakieś następne kartki. Wywnioskowałam z tego, że jest to kolejny tekst do nauczenia i jeszcze się zobaczymy. Wtedy stwierdziłam, że jak mam taką szansę, to muszę ją wykorzystać. Potem reżyser załatwił nawet tłumacza przysięgłego, żeby się za mną lepiej rozumieć. Po trzech tygodniach tej niepewności i katorgi powiedziałam mu, że nigdy nie byłam tak dobrze przygotowana do filmu. Umiałam już ze dwadzieścia scen i w końcu zapytałam go co z tą rolą, bo wciąż nie było decyzji. Powiedział mi, że pasuję do tej roli jak rękawiczka do ręki i on sam nie może zrozumieć tego fenomenu. W końcu dostałam tę rolę. M.M: Był to fantastyczny debiut...
M.P.: Film zdobył Prix Italia na festiwalu we Włoszech i był wielokrotnie powtarzany w szwedzkiej telewizji. To mi otworzyło drzwi do kolejnych ról. Nie żądano ode mnie nawet zdjęć próbnych. Muszę się przyznać, że wtedy zupełnie nie wiedziałam z kim gram, bo nie znałam języka i nie chodziłam do teatru. Już pierwszego dnia na planie zauważyłam, że ci aktorzy są naprawdę nieźli, ale dopiero potem dowiedziałam się, że grałam z samą czołówkę kina szwedzkiego. Na planie byli aktorzy tej klasy co Janda, Kolbeger, Zapasiewicz czy Kondrat. Absolutna śmietanka.
M.M.: Teraz już chyba mówi pani dobrze do szwedzku?
M.P.: Grając jedenastozgłoskowcem główną rolę w teatrze dramatycznym musiałam się go nauczyć (śmiech). Jak z każdym językiem i ze szwedzkim jest tak, że im lepiej się go zna, tym większa głębię widzi się przed sobą. Czym innym jest proste porozumiewanie się, a czym innym znajomość języka z wyczuciem jego ducha, jego prozy i poezji... Jestem w stanie nauczyć się roli, pracuję z dykcjonistką i dzięki niej mogę skorygować wszystkie błędy. Oczywiście nie mówię jak Szwedka, bo to niemożliwe, w dorosłym wieku nie da się już tak nauczyć języka obcego. Ale mówię podobno w sposób miły dla ucha i ładnym językiem.
M.M: Słyszałem, że macie państwo piękny dom pod Sztokholmem i żyjecie w nim nieomal jak w bajce?
M.P.: To nasz letni dom. Rzeczywiście jest bajkowy, bo ma ponad sto lat i kiedyś należał do fotografa królewskiego. Zbudowany jest z bali, malowany w kwiaty i anioły, a w środku jest kominek. Życie w nim rzeczywiście jest jak w bajce, ale nie każdemu się to podoba. W Polsce często widzę przerost formy nad treścią - kilkaset metrów kwadratowych domu i marmury, a my mamy prostą chatę bez telewizora, radia, komputera i z bardzo ograniczonym dostępem do elektryczności. W zasadzie żyjemy w z zgodzie z naturą i nie używamy światła elektrycznego. Jak zapada zmrok to zapalamy ogień w kominku i przy lampach naftowych gadamy i gramy w kości. A potem idziemy spać. Rano wychodzimy na spacer i pływamy w jeziorze. Porozumiewamy się bez pośrednictwa telewizji. Często jest tak, że rodzina siedzi obok siebie na kanapie, ogląda telewizję i więcej wie o bohaterach seriali niż o sobie. Mam nadzieje, że to nas nigdy nie będzie dotyczyło...
M.M.: Jak to znosi pani syn? Dla młodego człowieka pewnie jest to bardzo nudne...
M.P.: Myślę, że ma świadomość tego, że jest to oryginalny styl życia. Kiedy przychodzą tam jego koledzy, to na początku są zachwyceni, pływają na desce z żaglem, ale potem zaczynają się nerwowo kręcić i mówić, że muszą wracać na noc do Sztokholmu. Nie są w stanie przeżyć jednej doby sam na sam z własnymi myślami. A Victor to potrafi.
M.M.: Może nie ma wyboru...
M.P.: Jest do tego przyzwyczajony od małego. Lubi czytać książki i gra na fortepianie. Znam wielu młodych ludzi, którzy nie są w stanie czytać książek i skupić się na czymś przez dwie godziny. Dlatego przeważnie jedziemy tam sami, bo on wie, że nie ma sensu zabierać swoich kolegów. M.M.: Syn przejął od pani zainteresowania sportowe?
M.P.: Nie tylko sportem, ale też naturą. Ma brązowy pas w jujitsu, uwielbia pływać na desce, jeździć na nartach i gra w hokeja. Pod nosem mamy park, gdzie jest sztuczne lodowisko i teraz codziennie wieczorami gra w hokeja. Jest silny, wysportowany i nie da sobie w kaszę dmuchać. Ale najważniejsze jest to, że nie wchodzi w konflikty. Podstawowa zasada judo to ustąp, aby zwyciężyć. I on stara się ją stosować.
M.M.: Victor ma 16 lat, to chyba trudny wiek dla chłopaka?
M.P.: On od dawna ma trudny wiek (śmiech). Ale w porównaniu ze mną i z tym co ja robiłam w jego wieku to anielskie dziecko. Dobrze się uczy i nie ma z nim żadnych problemów. Oczywiście jak każdy chłopak jest bałaganiarzem, ale to sympatyczny młody człowiek pełen wdzięku, humoru i rozbudzony intelektualnie. Dla mnie przebywanie z nim to sama przyjemność.
M.M: Zostanie aktorem czy reżyserem?
M.P.: Na razie wygląda na to, że raczej biznesmenem (śmiech). Ale pięknie rzeźbi, gra na fortepianie i ma mnóstwo artystycznych zdolności. Gdyby tylko chciał, to mógłby zostać aktorem, ale dla mężczyzny to frustrujące zajęcie. Brak sukcesu jest tragedią życiowa, a frustracja przenosi się wtedy na żonę i dzieci. Tata halabardnik to nieszczęście. Jeżeli nie ma gwarancji na sukces, to lepiej nie stawiać na jedną szalę całego swojego życia, a w tym zawodzie dużo zależy od szczęścia. Wolałabym go nie narażać na te stresy, lepiej niech się zajmie czymś normalnym. ...
M.M.: Jaką pani jest matką - tolerancyjną czy wymagającą?
M.P.: O to należałoby zapytać mojego syna (śmiech). Mam nadzieję, że jestem konsekwentna, wymagająca i dużo daję z siebie. Staram się być dla niego przykładem, bo nie wychowujemy dzieci poprzez system nakazów, zakazów i ciągłej tresury, ale głównie poprzez własne życie. Dziecko widzi jak pracujemy, dbamy o siebie, rozwijamy się, obserwuje relacje w rodzinie i stosunki między rodzicami. Potem bierze z nas przykład i to jest wychowanie, a nie ciągłe zakazy. Dzieciom trzeba zaszczepiać pewne wartości od małego. Mój syn ma 16 lat, ale wygląda jak dorosły facet i jak mu powiem, że nie może brać narkotyków i pić alkoholu to i tak nic nie da. Nie mogę mu niczego zabronić, bo i tak zrobi, jak będzie chciał. Mogę się tylko zastanowić, czy zaszczepiłam mu taki system wartości, dzięki któremu nie popełni kardynalnych błędów w życiu. Ostatnio sam pojechał na miesiąc na wakacje do Argentyny! Sam rządził się swoimi pieniędzmi, planował, podróż i pracował tam. Wszystkie moje przyjaciółki pukały się w czoło jak im
powiedziałam, że mu na to pozwoliłam. A ja się odważyłam, bo wierzyłam, że on ma w sobie ten system wartości. Bardzo dojrzale rozporządzał się swoimi pieniędzmi, nie wydał wszystkiego już pierwszego dnia na ciuchy i perfumy. Sama byłam zaskoczona tym, ile zobaczył i zwiedził. W hacjendzie jeździł konno razem z gaucho i pilnował stada piętnastu tysięcy krów. Widział też słynne wodospady dwa tysiące kilometrów na północ od Buenos Aires w Iguazu. Jechał tam całą dobę autobusami. Nie położył się z piwem na plaży razem z jakimiś przygodnie poznanymi kolesiami, ale zorganizował sobie wakacje życia.
M.M.: Porozmawiajmy o pracy. Gdzie panią zobaczymy w najbliższym czasie?
M.P.: Cały czas gram w Teatrze Syrena i w serialu "Kopciuszek". Wiem, że do końca sezonu będę bardzo zajęta i cieszy mnie to. Praca w serialu daje mi dużo przyjemności. Kręcimy dopiero pięćdziesiąty odcinek i nadal czuję z tego powodu radości, a do tego pracuję w miłym towarzystwie. Na planie jest sympatycznie, a ja mam z tego dużo satysfakcji zawodowej. Nie ma w tym nudy.
M.M.: Znajdzie pani czas na ferie zimowe?
M.P.: Raczej nie i Victor sam pojedzie do Włoch na obóz narciarski. Latem chciałabym jak najwięcej czasu spędzić w Sztokholmie i pomieszkać w naszym domu, ale raz w roku zawsze organizujemy jakiś wyjazd z przyjaciółmi. Pewnie w tym roku też tak będzie. W ubiegłym roku byliśmy w Argentynie, a teraz mam nadzieję na wyjazd do Australii albo Afryki Południowej. Muszę powiedzieć, że nie interesuje mnie leżenie bykiem na plaży i wyjazdy typu all inclusiv z paskiem na ręku. To wyrzucone w błoto pieniądze i zupełnie mnie nie bawi. Wycieczka to ma być wyprawa i jakieś przeżycie.