Marcin Wrona: Polski Oskar nadwiślański?
Jest takie jedno ujęcie w pewnym wcale nie anglojęzycznym filmie, reprezentującym wcale nie najmocniejszą kinematografię; filmie, który dostał zasłużonego Oskara.
Ujęcie wygląda tak: szeroki plan miasta nocą z perspektywy lotu ptaka, kamera niczym przyczepiona do brzucha samolotu, majestatycznie sunie nad metropolią, stopniowo ujawniając dominujący w gęstwinie wieżowców rozświetlony stadion. Fajny kadr. Na stadionie właśnie trwa mecz, nawet widać sylwetki zawodników. Widzimy to z góry. Nagle kamera gwałtownie przyspiesza i ostro pikuje w dół pokazując z bliska realny mecz. Praca operatora robi wrażenie! Ale to jeszcze nie koniec. Po chwili spokoju i jakby zawahania, kamera rozpoczyna kolejny dojazd, bliżej, do sylwetek graczy. Na chwile tylko, by potem, jakby rezygnując z pokazywania meczu, kieruje się w stronę szczelnie wypełnionych trybun, gdzie odnajduje dwóch mężczyzn, których już znamy z wcześniejszej akcji filmu. Wszystko to nadal w jednym ujęciu.
Majstersztyk, można powiedzieć. Nasi bohaterowie są całkiem blisko, dialogują. Ja w tym czasie zastanawiam się gdzie było ciecie i ile było tu postprodukcyjnej ingerencji speców od efektów specjalnych. Ale, niestety nie mam czasu na odpowiedź, ponieważ (we wciaż trwającym tym samym ujęciu!) protagoniści ruszają w pogoń za pewnym podejrzanym typem. Teraz dopiero zaczyna się prawdziwa jazda (taka bez trzymanki, nie o filmowy termin „jazda“ mi chodzi).
Kamera przechodzi w subiektywne widzenie ścigających i teraz przeciska się, biegnie, tuż za uciekającym. Brawurowo pokonuje schody, barierki, korytarze i tunele! Ba! Nawet skacze z wysokiego murku kilka metrów w dół, równo, razem z aktorem. Jeżeli poprzedni fragment ujęcia robił niezłe wrażenie, to ten wręcz urzeka. Ścigany (z wciąż nieodłączną kamerą „na plecach“) finalnie wbiega na murawę stadionu, gdzie wreszcie zostaje obezwładniony i zdemaskowany. Koniec ujęcia. Ile to szaleństwo trwało? Może trzy, cztery minuty? Synchronizacja wszystkich elementów plus postprodukcja stworzyły niesamowite ujęcie, które dotyka wizualnej esencji kina. Ile to mogło kosztować? Pewnie średni budżet polskiego filmu. Ale warto było! Dzięki tej brawurze to ujęcie, razem z całym filmem już przeszło do historii.
I nawet nie chodzi o odpowiedz na pytanie jaki to film, bo już wszyscy zapewne domyślili się, że to argentyński „Sekret w jej oczach“ (reż. Juan Jose Campanella, Oskar 2010), tylko dlaczego takie ujęcie było tam możliwe do wykonania. Czy latynoscy filmowcy są bardziej dojrzali? A może technika jest na wyższym poziomie niż w Polsce? A może w Argentynie mają większe budżety? Nie sądzę. To ujęcie, o którym wyżej mowa, jest na pewno kwestią wizji i odwagi nie tylko reżysera, ale i producenta. Myślę, że to czego brakuje polskim twórcom, to pewnego rodzaju bezkompromisowości i polotu. Do niedawna sytuacja polskiego filmowca była taka, że szanse na rozwój swojego warsztatu pojawiały się niezwykle rzadko. To rodzi brak pewności i zachowawczość. Kiedy dostaje się raz na kilkanaście lat możliwość zrobienia filmu za małe pieniądze, trudno oczekiwać jakiejś brawury. Raczej myśli się o tym, żeby niczemu i nikomu nie podpaść.
Dodatkowo trzeba sobie radzić z presją producenta (który też się boi!), że film musi się spodobać dystrybutorowi, czytaj: musi mu przypominać coś co już zna, do czego może porównać, czego może się uczepić w kampanii promocyjnej. To wszystko nie wytwarza sytuacji kreacyjnej. Ludzi z wizją kina często się eliminuje, stawia się na wyrobników według określonych schematów. Jednak jeszcze ważniejsze jest to, że tak naprawdę to ujęcie jest częścią wielowątkowej, wręcz szkatułkowej, wybitnie opowiedzianej historii. Gdyby nie scenariusz mistrzowsko zrealizowany przez twórców, nikt nie wspomniałby słowem o jego technicznych walorach. Poza tym owo ujęcie pasuje stylistycznie to całego filmu. Wyróżnia, ale jednocześnie jest konsekwencją wcześniej stosownej poetyki stopniowego wciągania widza w intrygę i odsłaniania przed nim tajemnicy. W pewien sposób metaforyzuje cały film i jest jego integralną częścią.
Sposób w jaki historia zawarta w tekście pozwala reżyserowi na żonglowanie gatunkami i budowanie różnych atrakcyjnych kontekstów, wymagała długotrwałej i detalicznej pracy scenarzystów. Prawda jest taka, że w Polsce scenarzystów bierze się z "łapanki", często reżyser niczym samotny biały żagiel na pustyni podejmuje literacką rękawice. Mało kto wie, że w kraju nad Wisłą scenarzystów się nie ceni i lekceważy się ich dorobek oraz potrzeby. Poza tym literaci i filmowcy to jakby zupełnie niekoherentne środowiska. To na pewno nie sprzyja rozwojowi tego co dla filmu najważniejszy, czyli jego podstawy literackiej.
Po trzecie i równie ważne. Ktoś (Tomasz Cyz, redaktor naczelny „Dwutygodnika”) zauważył, że najlepsze polskie filmy ostatnich lat powstały z gniewu, chęci dokopania komuś, buntu („Dług”, „Plac Zbawiciela”, „Dzień świra”, „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”, „Wojna polsko-ruska”, „Dom zły”). „Sekret w jej oczach“ powstał z miłości i pasji, fascynacji kinem. Może nasza historia i pochodzenie oraz narodowe cechy charakteru blokują pozytywną twórczość. Chociaż, nie chyba to nie to. Na pewno nie to! Nie wolno nam myśleć negatywnie!
Ale gdzie nasze Oskary?