Marcin Wrona: Polskie kompleksy leczymy zagranicą

Mamy wielką przyjemność zaprezentować drugi tekst z serii „Dobre, bo polskie!”. Autorem felietonu i pomysłodawcą cyklu jest Marcin Wrona – reżyser, scenarzysta i wykładowca na Uniwersytecie Śląskim, twórca stojący za sukcesem filmów „Moja krew” oraz „Chrzest”. Pierwszy tekst cyklu możecie przeczytać TUTAJ.
Marcin Wrona: Polskie kompleksy leczymy zagranicą
Źródło zdjęć: © AFP

27.12.2010 11:04

W części drugiej rocznego podsumowania chcę się skupić nad pytaniem, czy jest dobrze? A jeżeli jest dobrze, to czemu jest tak źle? Jaką kondycją wykazuje się nasze współczesne kino? Czy filmowy świat, albo tylko Europa zbliża się do nas, czy raczej oddala?

Dziwne jest w naturze Polaków, że kompleksy leczymy zagranicą. Do tej pory było tak, że ci, którzy tam (na Zachodzie, w USA) coś osiągnęli, od razu byli u nas stawiani na piedestał. Ci, którzy zrobili coś wartościowego w Polsce natychmiast byli wprzęgani w środowiskowe gierki, z których trudno wyjść bez kilku wrogów na karku, skupiających się na tym, jak zaszkodzić, popsuć, pokazać kto miał rację, ściągnąć w dół… do realiów polskiej kinematografii. Polskie kompleksy…

W sumie, nie bez powodu. Faktycznie większość filmów na festiwalu w Gdyni jest często niedoróbką warsztatową, albo archaiczną myślowo. Oczywiście są perły, które trzeba wyławiać i szlifować. Pytanie tylko czy są u nas warunki do szlifowania, promowania talentów?

Skoro w Polsce, jak na razie, nie ma ani jednego agenta sprzedaży, dystrybutorzy mają problem ze sprzedażą filmów zdobywających największe europejskie laury, a marka nagrody na ważnym światowym festiwalu przestała być znakiem jakości. Co się stało z naszą kulturą filmową?

Filmy zeszłoroczne, jak choćby wielokrotnie nagradzany “Autor widmo” (zdecydowany zwycięzca Europejski Nagród Filmowych 2010) łączony z Polską wyłącznie osobą reżysera i kilkoma nazwiskami w ekipie, “Essential Killing” (Srebrne Lwy w Wenecji) nie przyciągają ogromnej widowni (zwłaszcza “Essential Killing”), to co można pomyśleć o innych filmach. A przecież są jeszcze inne tytuły jak “Erratum” Marka Lechkiego, które zaczną drogę festiwalową (w Polsce film będzie dystrybułowany na małej ilości kopi).

Czy zostały nam tylko kiczowate opowiastki obsadzane serialowymi, naiwnymi błyskotkami bez śladu osobowości? Myślę, że zatarła się u nas granica, miedzy kinem dobrym a rozrywką Np. jeżeli już powołujemy się na USA, to tam przepaść dzieląca status aktora serialowego od filmowego jest ogromna.

Czy polscy twórcy muszą wyłącznie robić “kino festynowe”? Czy nie chcemy wspierać wartościowego kina? Czy musimy wyjeżdżać z Polski, aby robić filmy na poziomie? Takie wnioski nasuwają kariery Polańskiego, Skolimowskiego, Kieślowskiego, Holland. Spośród twórców średniego i młodego pokolenia nie ma ani jednego... liczącego się w Europie. Czy jesteśmy aż tak niezdolni, czy za bardzo zapatrzeni w “kino festynowe”? Czy to autorzy filmów nie mają nic do powiedzenia, czy też jest to przejaw niemocy środowiska?

Problem jest złożony, ale myślę, że nasze środowisko jest asekuracyjne i boi się postawić na promocję tytułów, które nie są oczywistą przynętą dla widza. Jest niewielu dystrybutorów, którzy wieża i wspierają polskie filmy.

W Polsce nie ma prawie nikogo, kto chciałby nas wspierać na ważniejszych imprezach festiwalowych na świecie. Stefan Laudyn (szef Warszawskiego Festiwalu Filmowego) robi to hobbystycznie, PISF dopiero zaczyna taka działalność, zauważając problem, poza tym może zaledwie kilka osób. Ale tu chodzi o pewien system promocyjny, który będzie działał z korzyścią dla wszystkich (na filmach się jednak zarabia!). Jeżeli sami sobie nie pomożemy, to nikt na nas nie czeka, sami powinniśmy zrobić modę na polskie kino.

Niech za przykład posłużą nam dużo mniejsze, a jakże prężne ostatnimi laty kinematografie, które stały się marką: Czech, czy Rumuńska, ostatnio jedna z najmocniejszych w Europie.

Oczywiście, zawsze jest to pytanie o różnice miedzy filmem festiwalowym, a komercyjnym. Takie rozgraniczenie po prostu zabija niektóre propozycje. Film musi być po prostu dobry i dobrze sprzedany.

Może ratunkiem są koprodukcje, patrz pozytywny przykład Małgorzaty Szumowskiej, która jest w postprodukcji filmu z Juliette Binoche.

Boje się jednak tego, że jeżeli nie otworzymy się na własne filmy, również te odważne, nie uwierzymy, że mogą one być dostrzegane na świecie, i nie pokonamy własnych uprzedzeń co do inteligencji polskiego widza, to będzie coraz gorzej.

Niech nas nie zmyli sukces Skolimowskiego, bo to wyjątek, który powinien być regułą, a za ostrzeżenie posłuży nam fakt, że niedawna laureatka Europejskich Nagród Filmowych za film krótkometrażowy, Katarzyna Klimkiewicz, swój debiut robi w Anglii, wyłącznie za angielskie pieniądze.

W nadchodzącym roku życzę wszystkim pozytywnego myślenia.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)