Marian Opania dla WP: Czasem łamałem szczęki
W młodości sport był jego wielką pasją, a siła pięści atutem, z którego czasem korzystał. Choć, jak mówi o sobie, „postury był nikczemnej”, nie przeszkadzało mu to siać zniszczenia podczas szkolnych bójek. Dziś *Marian Opania woli co prawda łowić ryby niż łamać szczęki, ale, gdy ktoś go zdenerwuje, wszystko się zdarzyć może. Niewykluczone, że wkrótce aktor znów będzie miał do czynienia ze sportem na planie filmu Janusza Zaorskiego „Piłkarski poker 2”.*
20.07.2011 11:50
- Janusz Zaorski przystąpił do realizacji „Piłkarskiego pokera 2”. Czy znów zagra Pan Bola, który razem z sędzią Laguną (Janusz Gajos), będzie ustawiać mecze?
Na razie rzecz jest niepewna, jak sądzę z powodów finansowych, ale zobaczymy. Gram za to w nowym serialu TVN „Być kobietą”, gdzie mam zaszczyt być ojcem Agnieszki Dygant.
- A propos sportu. Kiedyś był on Pana pasją...
Zgadza się. Sport uprawiałem namiętnie i nie ograniczałem się do jednej tylko dyscypliny. Próbowałem swoich sił w lekkoatletyce, skokach, biegach, gimnastyce przyrządowej, szermierce i piłce nożnej. Byłem wysportowanym i bardzo silnym młodzieńcem.
- Wykorzystywał Pan tę swoją „moc” w praktyce?
Z natury jestem spokojny, ale, jak mnie ktoś zdenerwuje, lepiej nie mówić... Kiedy zaczepiano moich kolegów w szkole teatralnej, wstępowałem na plac boju i rozwalałem po kilku. Czasem łamałem szczęki. Wielu się nadziało, myśląc - „Co mi zrobi taki kordupelek?”. A ja siłę mam po dziadku.
- Czym zajmował się Pański przodek?
Dziadek, który nie stronił od alkoholu, był człowiekiem pełnym życia. Zakładał się o litr wódki, że odkręci zardzewiałą mutrę palcami. Zapierał się i odkręcał! Był niesłychanie silny. Najpierw był restauratorem. Babcia opowiadała, że w czasie I wojny światowej, kiedy wkroczyli Austriacy i wyzwolili nas od Rosjan, dziadek prowadził kantynę dla oficerów austriackich. Tak mu się powodziło, że złote monety zgarniał patelnią do szuflady. Niestety, źle zainwestował - kupił pociąg umundurowania austriackiego, a zaraz potem znów weszli Rosjanie i chcieli za to dziadka rozstrzelać.
- Stawał Pan też w obronie płci pięknej?
Tak się składało, że broniłem głównie kolegów. Pamiętam jak stanąłem w obronie Zenona Bordowicza, który na trzecim roku studiów był dla mnie niemal Bogiem. Na Miodowej zaatakowała go grupa osiłków. Wtedy pomogły mi koleżanki - przybiegły i parasolkami dokończyły dzieło zniszczenia (śmiech).
- Opowiadał Pan swego czasu, że w młodości pragnął też zostać Arkadym Fiedlerem. Czy pasje podróżnicze i przyrodnicze wciąż są Panu bliskie?
O, tak! Pasjami wręcz oglądam filmy przyrodnicze i podróżnicze (śmiech).
- Ale i osobiście wyrusza Pan na podbój świata...
Owszem, widziałem niemały kawał świata. Byłem m.in. w Kanadzie, Australii, RPA i na Borneo. Bardziej niż muzea Florencji czy Londynu zachwyca mnie natura. Trudno pogodzić się z faktem, że człowiek w tak potworny sposób tę naturę niszczy. Zastanawiam się, jak będzie wyglądał świat za lat kilkanaście, kiedy dorosną moje wnuki. Zawsze marzyłem, żeby pojechać na Karaiby, ale odechciało mi się, kiedy dowiedziałem się, że na Arubie, nad brzegiem Oceanu, piętrzą się stosy plastikowych butelek, toreb i puszek. Morze Karaibskie jest podobno najbardziej zaśmieconym akwenem.
- Na polskim „łonie natury” śmieci też nie brakuje. Czy, jako zapalonemu wędkarzowi, zdarzyło się Panu złowić pustą butelkę zamiast ryby?
Kiedyś, na zawodach, gdzie na sztuczną przynętę łowiono klenie, Wiktor Zborowski odniósł olbrzymi sukces. Zarzucił - nic, drugi raz - nic, trzeci - jest! Ciągnie z mozołem. Już widzi otwarty pysk. Wyciąga...i cóż widzi? Kondom! W tym sektorze wpadły jeszcze ponoć dwa kondomy i cztery podpaski (śmiech).
- Łowił Pan również na pełnym morzu?
Nie raz! I nie raz cierpiałem na morską chorobę. Ale jestem tak uparty, że pomimo tego łowię. Głównie na Bałtyku, na przykład dorsze na kutrze. Zdarzyło mi się też łowić na Oceanie Indyjskim u wybrzeży Australii. W Brisbane jest olbrzymie molo, gdzie łowiłem ryby na dużą wędę.
- Czy te „rybne trofea” potem Pan konsumuje?
Jeśli o to chodzi, wolę spożywać ryby słodkowodne, ale świeże morskie też są genialne.
- Przyrządza je Pan sam, czy zdaje się na kulinarne umiejętności żony?
Potrafię sprawić rybę, doprawić ją i usmażyć. W ogóle umiem gotować. Nie jest dla mnie problemem zagniecenie ciasta drożdżowego. Choć teraz częściej kupuję pyszne ciasto drożdżowe w pobliskich delikatesach lub cukierni.
- Żona dobrze gotuje?
Świetnie! To chyba widać (śmiech). Nie jestem może aż tak strasznym jadkiem, ale lubię słodycze. Zostało mi to z dzieciństwa. Moja mama robiła świetne wypieki.
- Czy na co dzień jest Pan człowiekiem romantycznym i w związku z tym żona otrzymuje kwiaty bez okazji?
Absolutnie! Wielokrotnie bywa zaskakiwana bukietem kwiatów. Podobnie zresztą jak moja córka, synowa i wnuczka. Najmłodsze pokolenie kobiet jest w mniejszości, ponieważ mam trzech wnuków i tylko jedną wnuczkę Julcię, która jest hołubiona przez dziadka.
- Wnuczęta nadal zachowują się jak, był Pan łaskaw kiedyś określić, "stado Hunów"?
"Huny idą!" to moje stałe określenie (śmiech). Dom po ich wizycie wygląda właśnie jak po przejściu tego plemienia.
- Przypuszczam, że oprócz „niszczycielskich” wnuczęta przejawiają też talenty twórcze?
Owszem, są utalentowani muzycznie i plastycznie. Wszyscy świetnie rysują, trochę nawet rzeźbią. Gorzej z przedmiotami ścisłymi. Mają tę „przypadłość” po swoim tatusiu. Co tu dużo mówić, moja przedwczesna siwizna związana była z postępami w naukach ścisłych mojego syna (śmiech).
- Pod tym względem syn Bartosz nie wziął z Pana przykładu, ponieważ w naukach ścisłych był Pan bardzo dobry. Ba! Zamierzał Pan nawet zostać fizykiem jądrowym. Skończyło się jednak, szczęśliwie dla polskiej kinematografii i teatru, na szkole aktorskiej, do której zdał Pan za pierwszym podejściem...
Widocznie musiałem się spodobać wykładowcom, bo od razu dano mi stypendium naukowe. Tysiąc złotych! Byłem samowystarczalny. Zaczęło mi się zupełnie nieźle powodzić. Po pierwszym roku studiów, czerwienię się wypowiadając te słowa, ogłoszono, że narodził sie „drugi Jaracz”. Szkołę skończyłem jednak bez wyróżnienia...
- Dlaczego?
Ponieważ poprosiłem opiekuna roku, profesora Mariana Wyrzykowskiego, żeby mnie zwolnił z „Pierwszego dnia wolności”, przedstawienia dyplomowego. Powodem była „Beata” Anny Sokołowskiej, film o pierwszej szczenięcej miłości. Zagrałem w nim Ramzesa, Beatą była Pola Raksa. Był rok 1964.
- Wcześniej, w 1962 roku, zadebiutował Pan w „Miłości dwudziestolatków” *Andrzeja Wajdy. Czy wówczas profesorowie nie byli temu przeciwni?*
Za „Miłość...” o mało mnie nie wyrzucili ze szkoły! Rektor Jan Kreczmar był bardzo ortodoksyjny. Nie wolno było występować w niczym poza szkołą teatralną. Nie tak jak teraz. Ponieważ jednak w filmie tym zagrała cała czołówka roku, musiałby rozwiązać rok. Tak więc nam się upiekło.
- Jak Pan, chłopak z Puław, odnalazł się w Warszawie?
Oj, ciężko! Pochodziłem z inteligenckiej rodziny, ale zbiedniałej. Mieliśmy w Puławach dużą kamienicę po dziadkach, otoczoną olbrzymim ogrodem, w którym rosło dosłownie wszystko, łącznie z chwastami. Jednym słowem, był to absolutnie angielski ogród (śmiech). Ale rodził wszystko w nieprzebranych ilościach – śliwki, jabłka, gruszki, wiśnie, orzechy. Babcia sadziła też warzywa. Po wojnie, z racji tego, że nasz dom był dość obszerny, dokwaterowano nam jakichś partyjnych, a może nawet byli to ludzie z SB. Pamiętam pana ze złotymi zębami, który siedział na zydelku i grał na organkach. Czasem dawał mi się pobawić swoim rewolwerem. Ja rąbałem mu drewno, żeby zarobić parę groszy.
- Jednym słowem, łatwo nie było...
Kiedy matka wystąpiła z prośbą o rentę po ojcu, w odpowiedzi otrzymała pisemko następującej treści: „Jadwidze Opania i jej dwóm nieletnim synom odmawia się renty po oficerze WP, ponieważ służył w formacjach wrogich ustrojowi socjalistycznemu”. Pieczątka. Podpis. Paradoksem jest to, że mój ojciec był socjalistą. Z tego powodu dziadek rwał ostatnie włosy z głowy, bo sam był zaciekłym endekiem. „Mój syn piłsudczykiem!” - lamentował. Cóż? Pomimo niesprzyjających okoliczności politycznych i biedy, matce udało się nas wykształcić - mnie na aktora, brata na architekta.
- Rodzinne doświadczenia wpłynęły na Pana poglądy i postawę życiową?
Od zawsze byłem antykomunistą - wychowanym na Wolnej Europie i Głosie Ameryki - i katolikiem. Koledzy w szkole teatralnej podśmiewali się ze mnie, że zdejmuję czapkę przed każdym kościołem. Po latach miałem satysfakcję, kiedy ci sami koledzy brali śluby kościelne i chrzcili swoje dzieci. Nawet ci, którzy sądzili, że komunizm to wspaniały ustrój, zmienili zdanie. Moim zdaniem, to ustrój albo dla koniunkturalistów, albo dla idiotów. Albo ktoś robi przy tym interes, albo jest durniem. Innego wyjścia nie ma.
- Już na studiach był Pan rozchwytywanym młodym aktorem. Czy po zakończeniu edukacji szło Panu równie dobrze?
Z jednej strony tak - telewizja, film, nawet film niemiecki. Gorzej było z teatrem. Wszyscy z mojego roku dostali angaż w Warszawie – Teatr Polski, Teatr Współczesny... A ja? Teatr w Poznaniu, Zielonej Górze. Salon warszawski mnie nie zaakceptował. Dopiero potem, dzięki Andrzejowi Zaorskiemu, otrzymałem angaż w Teatrze Klasycznym w przedstawieniu Stanisława Bugajskiego „Edward II” Marlowa. Poszedłem na rozmowę z dyrektorem Jerzym Kaliszewskim i zostałem – sześć lat w Klasycznym, a potem siedem w Teatrze Studio, bo kiedy nastał Józef Szajna rozdzielił Teatr Klasyczny od Teatru Rozmaitości, tworząc Teatr Studio. W sumie 13 lat. Potem zaangażowałem się u Edwarda Dziewońskiego w Teatrze Kwadrat, następnie u Olgi Lipińskiej w Teatrze Komedia, i wreszcie w Teatrze Ateneum, gdzie jestem do dziś.
- Wiele wody w Wiśle upłynęło zanim przestał Pan grywać młodzieńców w rodzaju Ramzesa, a zaczął mężczyzn „po przejściach”, takich jak redaktor Winkel z „Człowieka z żelaza”?
Sporo. Bardzo długo miałem młodociane warunki, które mnie predestynowały do grania żołnierzyków, harcerzyków i specjalistów od pierwszej miłości. Mając 28 lat grałem jeszcze 14-letniego Tomka Sawera. Ról w teatrze dla mnie nie było - grywałem paziów. Jeszcze po trzydziestce kreowałem postaci młodzieńców. Potem przedwcześnie posiwiałem...
- Bycie aktorem daje w kość?
Cóż? Nie raz mówiłem, że aktorstwo to nie jest zdrowy zawód, zwłaszcza dla psychiki. Wystarczy przejrzeć brukową prasę - nałogi, samobójstwa, dewiacje psychiczne, depresje. Miesiące przestoju, brak akceptacji, ciągła huśtawka nastrojów. Nie jest łatwo! Nie wystarczy talent i praca. Potrzebne jest jeszcze szczęście.
- A ono od dłuższego już czasu Pana nie opuszcza - wciąż na fali. I oby ta aktorska passa trwała zawsze. Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Ewa Jaśkiewicz/AKPA
ZOBACZ TAKŻE:
**[
Niedaleko pada jabłko od jabłoni ]( http://film.wp.pl/najseksowniejsze-matki-i-corki-duzego-ekranu-6025273914229377g )*
*[
Dołącz do nas na Facebooku! ]( http://www.facebook.com/filmwppl )*
*[
Emmanuelle - ikona erotyki po latach ]( http://film.wp.pl/pamietacie-czarna-emanuelle-zobaczcie-jak-sie-zmienila-6025274286928513g )*
*[
Co się stało ze słodkimi bliźniaczkami? ]( http://teleshow.wp.pl/blizniaczki-olsen-skonczyly-25-lat-6026604625773185g )*
*[
Prawdziwe nazwiska polskich gwiazd! Wstyd? ]( http://film.wp.pl/prawdziwe-nazwiska-polskich-gwiazd-6025274598372481g )*
*[
Spis grzechów Kuby Wojewódzkiego ]( http://teleshow.wp.pl/spis-grzechow-kuby-wojewodzkiego-6021644374000769g )**