Magazyn WP FilmMatthew McConaughey: moja dieta składała się głównie z cheeseburgerów i piwa. Przybrałem sporo na wadze [WYWIAD]

Matthew McConaughey: moja dieta składała się głównie z cheeseburgerów i piwa. Przybrałem sporo na wadze [WYWIAD]

17 marca do polskich kin wchodzi „Gold”, najnowszy film z udziałem Matthew McConaugheya, który po raz kolejny zaszokuje fanki pamiętające go z produkcji w stylu „Jak stracić chłopaka w 10 dni” czy „Magic Mike”. Rola w „Goldzie” wymagała od niego przejścia drastycznej metamorfozy, ale w przeciwieństwie do występów w „Witaj w klubie” i „Detektywie”, gdzie aktor był chorobliwie chudy, na potrzeby nowego filmu przytył i wyłysiał. Matthew McConaughey w rozmowie z naszą amerykańską korespondentką Yolą Czaderską-Hayek opowiedział, dlaczego po raz kolejny dał się oszpecić, czy jego brzuch w filmie był prawdziwy i dlaczego przed laty wybrał się w podróż do Afryki, podając się za pisarza i boksera.

Matthew McConaughey: moja dieta składała się głównie z cheeseburgerów i piwa. Przybrałem sporo na wadze [WYWIAD]
Źródło zdjęć: © Magnus Sundholm/HFPA
Yola Czaderska-Hayek

Yola Czaderska-Hayek: W filmie „Gold” trudno cię rozpoznać: łysinka, brzuszek, sztuczne zęby… Jak to się stało, że po raz kolejny zgodziłeś się tak oszpecić?

Matthew McConaughey: Po prostu wiedziałem, że muszę zagrać tę postać. Nieczęsto mi się to zdarza. W ciągu całej kariery może ze trzy razy już przy pierwszej lekturze scenariusza miałem poczucie, że to jest to. Że to jest rola dla mnie. Poza tym, gdy dostaję różne propozycje, bardzo często zadaję sobie pytanie: czy ja bym chciał obejrzeć taki film? Powiedzmy, że wchodzę do multipleksu, grają dwadzieścia różnych filmów – czy wybrałbym właśnie ten? W przypadku „Gold” nie miałem wątpliwości. To rzecz napisana jakby specjalnie w prezencie dla mnie. Poza tym zafrapował mnie główny bohater, Kenny Wells. Takich ludzi jest całe mnóstwo na świecie – drobnych biznesmenów walczących o swoje. Tak jak wszyscy, chcą spełnić swój amerykański sen, ale los rozdał im zbyt kiepskie karty. Sam takich znam osobiście: taki był na przykład mój ojciec, tacy też byli faceci, z którymi robił interesy. Ze wszystkich stron słyszą: daj sobie spokój, nie dasz rady. Nikt im nie pomoże, nikt nie wyciągnie do nich ręki. A oni, zamiast zrezygnować, zaciskają zęby i jeszcze mocniej napierają do przodu. Jak ich wyrzucą drzwiami, to wejdą oknem. O takich ludziach na ogół nie robi się filmów, a szkoda. Dlatego kiedy dostałem do przeczytania scenariusz „Gold”, od razu rzuciłem się do czytania. Takie historie lubię najbardziej.

Jeszcze niedawno byłeś śpiewającym misiem koalą w filmie „Sing!”. Trudno o większy kontrast. Z jednej strony radosna, bajkowa opowieść dla dzieci, z drugiej mroczna historia o przekręcie finansowym.

Bez przesady! „Mroczna” to za dużo powiedziane. Zetknąłem się już parę razy z opinią, że Kenny Wells to postać, w której dominują ciemne strony charakteru, ale ja tak nie uważam. Dla mnie to facet, w którym mnóstwo jest energii i radości życia. Gdyby nie optymizm i wiara w lepsze jutro, Kenny nie zaszedłby tak daleko. Ten człowiek kochał życie, czerpał z niego garściami. Jasne, zaliczył przy okazji parę upadków, poza tym też wyrolował sporo osób, ale nie dostrzegam w nim żadnego mroku. Tylko szaloną energię i witalność. I niesamowitą siłę ducha.

„Gold” pokazuje, że nieodłączną częścią amerykańskiego snu jest chciwość. Zbić fortunę, ustawić się w życiu – to najważniejsze. Naprawdę tak cię fascynuje pogoń za pieniądzem?

Nie do końca się z tym zgodzę. Owszem, chciwość odgrywa w filmie bardzo dużą rolę, szczególnie w drugiej części, kiedy wszyscy czają się na pieniądze Kenny’ego Wellsa. Ale nie uważam, żeby Kenny też był taki pazerny. Pamiętaj o tym, że on nie gonił za pieniędzmi, on poszukiwał złota. To zupełnie co innego. Dla Kenny’ego wiele rzeczy odgrywało o wiele większą rolę niż majątek: lojalność wobec ojca, wobec dziewczyny, wobec Mike’a Acosty [w filmie gra go Edgar Ramirez – Y. Cz.-H.], przyjaźń. To człowiek, dla którego liczy się bardziej pogoń za skarbem niż samo jego odnalezienie. Nie jestem nawet pewien, czy wartość materialna tego złota miała dla niego znaczenie. Jest taki ładny cytat z Tennessee Williamsa o beznogich ptakach, które śpią, szybując na wietrze. To właśnie cały Kenny Wells. Ludzie tacy jak on muszą cały czas być w ruchu, bo jeśli tylko złożą skrzydła, to zginą.

Pierwowzór Kenny’ego Wellsa chyba rzeczywiście marnie skończył. Bo „Gold” to przecież opowieść oparta na faktach.

Naprawdę nazywał się David Walsh. Próbowałem dowiedzieć się, co się z nim stało. Wiem, że dorobił się posiadłości na Bahamach, ale żył w tym domu jak więzień. Praktycznie nigdzie nie wychodził, bo zbyt wielu ludzi próbowało zemścić się za przekręt, którego padli ofiarą. Niektórzy też próbowali dorwać się do jego pieniędzy. Zmarł na serce [w 1998 roku – Y. Cz.-H.], chociaż dogrzebałem się i do takiej wersji, że bezpośrednią przyczyną zawału było uderzenie w głowę tępym narzędziem. Może więc ktoś zdołał się do niego dostać? Nie wiem. W każdym razie Walsh ostatnie lata życia spędził w zamknięciu, otoczony wysokim murem.

Kenny miał swoje marzenie i podążał za nim. A ty kierowałeś się kiedykolwiek marzeniami w życiu?

Tak, i to całkiem dosłownie. W 1990 roku zapisałem sobie na kartce dziesięć zamierzeń, które pragnąłem zrealizować. Wsadziłem ją do kalendarza i odłożyłem. A potem o niej zapomniałem. Po czym dwa lata temu znalazłem ten kalendarz. Otworzyłem go i okazało się, że wszystkie dziesięć marzeń udało mi się spełnić. Musiały gdzieś tkwić mi w głowie, choć nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. Spełniło się dosłownie wszystko, nawet pomysł wyjazdu do Afryki. Chciałem odwiedzić jedno miejsce, które kiedyś było dla mnie ważne. I tak się stało! Byłem tam nawet dwa razy. Więc nie wiem, na ile świadomie, a na ile nie, przez cały ten czas konsekwentnie kierowałem się marzeniami.

Obraz
© Materiały prasowe

Opowiedz o tym wyjeździe do Afryki. To zabrzmiało ciekawie.

To było dawno temu. Podróżowałem pod innym nazwiskiem, podawałem się za pisarza i boksera. Pisarzem nikt się nie przejmował, ale gdy ludzie słyszeli, że jestem bokserem, to oczywiście wielu chciało się ze mną bić. Trafiłem w końcu do pewnej wioski na kompletnym odludziu, sto kilometrów od najbliższego źródła prądu. I tam dwóch osiemnastolatków rzuciło mi wyzwanie. Zebrała się cała wieś, bo najwyraźniej zanosiło się na główne wydarzenie dnia. W żaden sposób nie mogłem się wycofać. W pewnym momencie jednak wszyscy zaczęli krzyczeć, jakby coś się stało. Okazało się, że faktycznie. Pojawił się prawdziwy mistrz wioski w zapasach, bo usłyszał, że jacyś smarkacze za jego plecami chcą zdobyć sławę. Obydwaj natychmiast uciekli. A zapaśnik bez słowa wskazał palcem mnie, potem siebie i na końcu wykopany w piasku dół, w którym toczyły się pojedynki. Pomyślałem sobie: już po mnie. Ale cóż było robić? Przyjąłem wyzwanie i zszedłem do dołu. Przez całkiem długi czas się siłowaliśmy i na tym koniec. Następnego dnia odprowadził mnie prawie dwadzieścia kilometrów do następnej wioski, w dowód szacunku za naszą wspólną walkę. Wróciłem w to miejsce pięć lat później i ponownie go spotkałem. Miał czworo dzieci, a ponieważ nabawił się kontuzji biodra, już się nie bił. Ale znów, tak samo, jak za pierwszym razem, odprowadził mnie dwadzieścia kilometrów do następnej wsi.

Wspomniałeś, że Kenny Wells przypominał ci ojca i ludzi, z którymi robił interesy. Możesz coś więcej na ten temat powiedzieć?

Przypomina mi się pewna historia z czasów, kiedy miałem szesnaście, może siedemnaście lat. Była Wigilia Bożego Narodzenia, druga po południu w Houston. Na termometrze siedem, osiem stopni. Zimno. I jeszcze siąpił deszcz. Ojciec zabrał mnie na zakupy, mieliśmy wyszukać jakiś prezent dla mamy. Wskoczyłem do samochodu, jedziemy. Na ulicy pusto. W pewnym momencie ojciec skręca z głównej drogi, o wiele za wcześnie. Przejeżdżamy pod estakadą, przed nami opuszczony parking. Niedaleko supermarket. Powybijane szyby, graffiti na ścianach, ani żywej duszy. Objeżdżamy go, po drugiej stronie stoją kontenery na śmieci, leżą kable elektryczne… a w tym wszystkim biała furgonetka mruga do nas światłami. Podjeżdżamy, ojciec parkuje obok. Zostawia włączony silnik i mówi do mnie: „Ty lepiej zostań w samochodzie. Muszę się tu spotkać z jednym facetem. Nazywają go Chicago John”. Myślę sobie: jesteśmy w jakimś zapomnianym przez Boga miejscu, na tyłach supermarketu, a mój ojciec spotyka się z jakimś Chicago Johnem. O co tu chodzi? Chicago John wysiada z furgonetki, ojciec podchodzi do niego. Facet otwiera tylne drzwi, a tam ma dosłownie wszystko: mikrofalówki, suszarki, pralki… Co tylko chcesz! Wyciąga takie małe pudełko, zbliża się. Widzę tylko plecy ojca, nie mam pojęcia, co się dzieje. Z ruchu ramion domyślam się jednak, że wszystko jest w porządku – ojciec zawsze unosił je w charakterystyczny sposób, kiedy był zadowolony. Wyciąga portfel z kieszeni, odlicza pieniądze. Odchodzi bez pożegnania, wsiada i podaje mi pudełko, mówiąc: „Włóż to do schowka na rękawiczki”. Nie wyjaśnia, co jest w środku. Może to zdechła tchórzofretka. Albo wąż? Nie mam pojęcia. Jedziemy. Nic się nie dzieje przez pięć minut. W końcu ojciec odzywa się do mnie: „Rozpakuj”. Wyciągam pudełko ze schowka, otwieram… a w środku jest srebrny zegarek! I nie zapomnę, jak ojciec się wtedy ucieszył: „To porządny tytanowy zegarek za dwadzieścia dwa tysiące. A ja go kupiłem zaledwie za trzy tysiaki!”. Prawdę mówiąc, nie jestem pewien, czy ta rzecz była warta nawet pięćset dolarów, ale nie o to chodzi. Liczyła się sama otoczka: spotkanie na tyłach sklepu, pełna konspiracja, jak gdyby ojciec zrobił coś niezgodnego z prawem. A to przecież nic takiego! Ojcu chyba strasznie imponowały takie zagrania, wydawało mu się wtedy, że jest nie wiadomo jakim gangsterem. I do dziś pamiętam tego Chicago Johna: niski, łysy facet w skórzanej kurtce. To właśnie Kenny Wells.

Obraz
© Materiały prasowe

Czy to nim inspirowałeś się przy tworzeniu tej postaci?

Gdy postanowiłem, że zagram Kenny’ego Wellsa, zacząłem się zastanawiać nad jego wyglądem. I było dla mnie oczywiste, że ten facet nie ma czasu, żeby dbać o siebie. Je, co mu wpadnie w rękę. Dlatego musi mieć nadwagę. Musi mieć zaniedbane włosy i brzydkie zęby. Bo tak właśnie wyglądają faceci jego pokroju – właśnie tacy, jak Chicago John. Oni nie chodzą do dentysty, co najwyżej ktoś im prowizorycznie wyrwie bolący ząb. Wygląda to podobnie, jak historia z zegarkiem mojego ojca. Wszystko dzieje się gdzieś w samochodzie na tyłach opuszczonego sklepu.

Muszę cię zapytać: ten twój brzuszek był sztuczny czy prawdziwy?

Oczywiście, że prawdziwy. Moja dieta składała się głównie z cheeseburgerów i piwa. Przybrałem sporo na wadze. Mówiąc szczerze, było to o wiele przyjemniejsze niż chudnięcie do roli w „Witaj w klubie”.

Obraz
© East News

Żona nie narzekała?

Wprost przeciwnie. Bardzo jej się podobało. Uważa, że kochanego ciała nigdy za dużo.

Chciałabym jeszcze wrócić do twoich marzeń spisanych na kartce. Czy teraz, kiedy wszystkie się spełniły, napisałeś nową listę?

Oczywiście. Tylko że teraz jest ich osiem, nie dziesięć. Większość z nich dotyczy mojej rodziny, zwłaszcza przyszłości moich dzieci. Właściwie trudno powiedzieć, czy są to marzenia, czy raczej wskazówki, którymi chciałbym kierować się w życiu. Ale czy uda się wszystkie zamierzenia spełnić? Dopiero czas pokaże.

Obraz
© Materiały prasowe
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (16)