Gdy przed czterema laty na ekrany wchodziła pierwsza część *„Niezniszczalnych” w reżyserii Sylvestra Stallone'a, wydawało się jeszcze, że to tylko kaprys emerytowanego gwiazdora, któremu zamarzył się powrót do dawnej chwały. Ot, skrzyknąć kolegów po fachu celem wspólnego prężenia muskułów. 4 lata i 600 milionów dolarów w box office później okazuje się, że mamy do czynienia z prężną franczyzą, której końca póki co nie widać. I tylko jedno się nie zmieniło – to wciąż kino ułomne, stojące w cieniu estetyki, na którą się powołuje.*
Istotą serii od samego początku ma być gatunkowa nostalgia – wskrzeszenie wymarłej formuły kina akcji, która największe triumfy święciła na przełomie lat 80. i 90. Jej istotą niekoniecznie były walory realizatorskie. To bohaterów – niezłomnych, ale prostolinijnych twardzieli – kochaliśmy w pierwszej kolejności. W tym jednym aspekcie zarówno Stallone, jak i Simon West, który wyreżyserował część drugą, spisali się na medal. Gromadząc na planie niegdyś kochanych przez miliony, dziś już nieco zapomnianych twardzieli, wygrali na wstępie. Któż bowiem, nawet z czystej ciekawości, w czasach gdy popkultura karmi się tęsknotą za tym, co minione, nie chciałby zobaczyć jak po latach radzą sobie Stallone, Schwarzenneger czy Lundgren?
Co więcej, oba filmy na tyle różniły się od siebie, że pomimo pewnych niedostatków wciąż spełniały swą rolę. Stallone podszedł do tematu bez dystansu i cienia autoironii, co skończyło się filmem przyciężkim, nieco nadętym, ale też mocno bezkompromisowym, cudownie niepoprawnym pod względem ukazanej na ekranie przemocy. Takiego mięsa, jak w pierwszej części „Niezniszczalnych”, dawno w wysokobudżetowym filmie nie było. W części drugiej, gdy Stallone'a na fotelu reżysera zastąpił West, kwestię tę potraktowano bardziej kompromisowo, ale jednocześnie pojawił się zbawienny element pastiszu, pozwalający spojrzeć na ten rodzaj kina z przymrużeniem oka.
Dzisiaj, gdy na ekranach goszczą „Niezniszczalni 3”, producenci serii nie muszą już nikomu udowadniać, że na retro-heroizm jest wciąż zapotrzebowanie. Nowa część korzysta więc z elementów już sprawdzonych – brutalności i parodystycznego zacięcia – nie wzbogacając tak powstałej mikstury żadnym nowym składnikiem. Mechaniczne podejście do przemocy i humoru, które w „Niezniszczalnych 3” boli najbardziej, pokazuje, że seria ta staje się powoli metaforą całego gatunku. Od śmiertelnej powagi, przez pastiszowy zryw, aż po ostateczne zmęczenie materiału. Czy i jak poradzą sobie z tym problemem twórcy serii, pokaże jednak dopiero część czwarta, której powstanie wydaje się dziś nieuchronne.
Jedno tylko film Patricka Hughesa wyróżnia, oddając jednocześnie to, w jakim kierunku zmierza dziś cała ta rozedrgana franczyza. Ba, być może nawet jest to kierunek, w jakim zmierzała od samego początku. Nie ma sensu streszczać fabuły. Pisać o muzyce. Ani o rzemiośle przybyłego z Australii Hughesa. Te są nieistotne. W trzeciej części na ekranie pojawiają się bowiem kolejni emerytowani herosi – Harrison Ford, Wesley Snipes i Mel Gibson – którzy z miejsca stają się esencją tego prostolinijnego spektaklu. To duże nazwiska, które raz jeszcze odwrócić mają uwagę od szorstkiej formy i zajeżdżonych na śmierć schematów fabularnych. Widzowi, który był z „Niezniszczalnymi” od samego początku, najpewniej w zupełności to wystarczy. Ale czy na długo?