Niezwykła osobowość i talent. Rami Malek zasłużył na nagrody
Rami Malek jest na "szczycie świata" - krzyczą nagłówki zagranicznych mediów. I trudno, żeby było inaczej.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Od premiery "Bohemian Rhapsody" nie ma dnia czy tygodnia, w którym nie pojawiałaby się w mediach choćby mała wzmianka o utalentowanym odtwórcy roli Freddiego Mercury'ego. Trudno się dziwić. Malek otrzymał od losu najlepszą kartę. Rolę wymarzoną: prawdopodobnie najlepszego performera, jakiego nosiła Ziemia. Poprzeczka była zawieszona bardzo wysoko, a on przeskoczył ją, lądując z gracją godną samego Mercury'ego.
Niepozorny początek
Malek to aktor, który dziś z rozbrajającą szczerością opowiada, że był "niegrzecznym chłopcem", że za młodu nieraz zdarzało mu się wykorzystywać okazję i "zamieniać rolami" z Samim, bratem bliźniakiem. Z kolei gdy otrzymał pierwszy telefon w sprawie castingu, rozbawił agentkę, odbierając osobiście. - Odezwij się, kiedy będziesz miał agenta - miała mu powiedzieć. Mimo że agenta jeszcze nie miał, nie odpuścił i angaż otrzymał. I chociaż była to mała epizodyczna rola w "Kochanych kłopotach", w której miał do powiedzenia zaledwie trzy linijki tekstu, do dziś jest jedną, którą wspomina z niekłamanym rozbawieniem.
Bo Malek to przecież także talent komediowy. W sitcomie "Domowy front", gdzie zagrał uroczego Kenny'ego, nikomu nie rzucało się w oczy, że jako dwudziestoparolatek, już po studiach teartalnych, grał nastolatka. Rami (dzisiaj 37-letni) zwyczajnie zawsze wyglądał młodziej. W opiniach o serialu wciąż przewija się jedno - że to Malek był jednym z najjaśniejszych punktów produkcji. Ba, o tym, że potrafi bawić na ekranie, przekonał jako Ahkmenrah w serii komedii "Noc w muzeum", gdzie zagrał u boku sław takich jak Robin Williams czy Ben Stiller.
Nad wyraz charakterystyczny
Tworzenie perełek z przypadających mu w udziale ról drugoplanowych opanował do perfekcji. Jedną z najlepszych była postać Meriella "Snafu" Sheltona w serialu HBO "Pacyfik". Był na tyle charakterystyczny, że potrafił przyćmić grającego większą rolę Josepha Mazzello (co ciekawe, po latach spotkali się na planie "Bohemian Rhapsody", Mazzello zagrał Johna Deacona). Wypadł w dramacie wojennym na tyle brawurowo, że zdobył spore uznanie producentów, Stephena Spielberga i Toma Hanksa. A to niejedyne doceniane nazwiska, z jakimi przyszło mu pracować na planie.
Wystarczy wymienić kilka filmów: m.in. "Oldboy. Zemsta jest cierpliwa" Spike'a Lee (reżysera nominowanego także w tym roku do Złotych Globów za film "Blackkklansman") czy "Mistrza" Paula Thomasa Andersona, którego uważa za jednego z najlepszych reżyserów.
Korzystał z tego, co podsuwa mu los (a pokazywał się w doprawdy przeróżnych odsłonach, m.in wampira w jednej z części popularnej sagi "Zmierzch", "Przed świtem").
Przełomowy "Mr. Robot"
Na duże role musiał się naczekać. Choć determinacji ani talentu mu nie brakowało, zdawał sobie sprawę, że mimo iż jest rodowitym Amerykaninem, nie pomaga mu w tym ani wyróżniająca go nietypowa, orientalna uroda, ani egipskie korzenie (choć mówi o nich z nieskrywaną dumą). Malek należy do tych aktorów, którzy nie stoją obojętnie wobec nierówności w Hollywood i całej branży filmowej.
- Ciągle mówimy o równych płacach kobiet i mężczyzn, dlaczego wciąż się to nie zmienia? Dlaczego ludzie o innym kolorze skóry niż biała nie są zauważani w sposób, na jaki zasługują? (...) Bywały czasy, w których próbowałem zrozumieć, dlaczego nie udaje mi się zdobyć ról, które były osiągalne dla innych. Zastanawiałem się, czy jestem zbyt etniczny, a może przeciwnie, za mało? Jeszcze kilka lat temu nie pomyślałbym, że ktoś taki jak ja może zdobyć główną męską rolę - mówił w 2015 r. w rozmowie z "Time".
Jenak w ciągu ostatnich lat sporo zmieniło się i w branży, i u Maleka. Właśnie w 2015 r. jego kariera nabrała zawrotnego rozpędu. W końcu dostał to, na co czekał. Główną rolę w serialu "Mr. Robot" Sama Esmaila, który szybko podbił serca międzynarodowej widowni. Dziś naprawdę trudno wyobrazić sobie, że głównego bohatera, Elliota Aldersona, mógłby zagrać ktoś inny. "Mr. Robot" okazał się odkryciem talentu aktora, który z łatwością udźwignął rolę genialnego, choć zmagającego się ze społecznymi fobiami hakera walczącego z jedną z największych korporacji. Na serial spadł deszcz nagród, na Maleka ogromna popularność i nagroda Emmy w 2016 r. (oraz dwie nominacje do Złotych Globów: w 2016 i 2017 r.). Niewykluczone, że pojawią się kolejne, bo niebawem ruszają zdjęcia do czwartego, finalowego sezonu, a Malek zdążył zdradzić, że zakończenie będzie wyjątkowo klimatyczne.
Bez "Mr. Robot" zapewne nie byłoby roli rozdartego między miłością do rodziny, a pragnieniem absolutnej wolności tytułowego bohatera w "Buster Mal’s Heart" czy Louisa Degi, którego gra w odświeżonym "Motylku" (w 1973 r. grał go Dustin Hoffman). Nie byłoby też tej jak dotąd największej i najważniejszej.
Rola jedna na milion
- Gdyby producenci nie zobaczyli mnie w "Mr. Robot", nie dostałbym roli Freddiego Mercury’ego - mówił w programie Jimmy’ego Fallona.
W wywiadach powtarzał, że zastrzegł producentom, że ani nie potrafi grać na pianinie, ani nie uważa się za piosenkarza, a na parkiecie porusza się w osobliwy sposób. Postawił sobie za punkt honoru, że jeśli otrzyma szansę zagrania frontmana Queen, da z siebie wszystko. Pod warunkiem, że dostanie przynajmniej rok na przygotowania.
W efekcie spędził miesiące na zgłębianiu historii Mercury'ego i Queen, noszeniu pełnej charakteryzacji i fantazyjnych strojów, na treningach ruchu, lekcjach śpiewu i oczywiście lekcjach gry na pianinie.
- Nigdy w życiu wcześniej nie siedziałem przy klawiaturze. A miałem do odegrania kilka scen, w których gram na fortepianie. Nie było mowy o tym, by zastąpił mnie dubler - mówił w rozmowie z Yolą Czaderską-Hayek.
Skok na głęboką wodę
Wszystko po to, by nie naśladować Freddiego Mercury'ego, ale rzeczywiście stać się nim na ekranie. A co do tego, że jest Freddiem całym sobą, nie ma wątpliwości. Każdy gest, spojrzenie, każde "kochanie" wypowiedziane na końcu zdania sprawia, że Malek przybliża widzom Mercury'ego i zwyczajnie ujmuje autentycznością.
- Nigdy nie widziałem w stu procentach Freddiego, zawsze miałem świadomość, że to jednak ja. Ale to chyba oczywiste - nikt nie mógłby naśladować Freddiego z idealną dokładnością. Ten człowiek był jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny - mówił skromnie w wywiadzie dla WP Film.
Malek to ostatecznie aktor, według Queen, stworzony do roli Freddiego Mercury'ego. Intuicja nie zawiodła twórców "Bohemian Rhapsody". Próżno jednak oczekiwać, by puszył się i przechwalał swoim osiągnięciem. W wywiadach wyraża zazwyczaj wdzięczność, że miał okazję zagrać tak niezwykłą postać i pracować na planie z fantastyczną ekipą. I zwyczajnie cieszy się z sukcesu "Bohemian Rhapsody". Bo dostał od losu kartę, na którą postawił wszystko i... nie ma co kryć, rozegrał ją po mistrzowsku. Krytycy i widzowie w większości zgadzają się, że zagrał Mercury'ego koncertowo, "bez fałszywej nuty".
- Gdyby sprowadzić tę produkcję do samej roli gwiazdy serialu "Mr. Robot", to mamy tutaj do czynienia z absolutnie głęboką kreacją. Prawdziwym popisem sztuki aktorskiej, która znacząco i wyraźnie podnosi wartość całego filmu - pisał Artur Cichmiński.
Zasłużony sukces
I nawet jeśli Rami teraz kokietuje skromnością, ma do tego pełne prawo. A kokieteria wobec mediów a'la Mercury, której sporo w nim zostało, zwyczajnie mu służy. Malek nie musi już niczego udowadniać. Bo jego kreacja frontmana Queen zdążyła zostać zaliczona do najlepszych występów roku, a on do najciekawszych aktorów pierwszoplanowych. A co za tym idzie, zaczęły się sypać nagrody. Najpierw m.in. nagroda za przełomową rolę na festiwalu w Palm Springs, zaraz po niej Złoty Glob za rolę frontmana Queen dla najlepszego aktora w filmie dramatycznym, którą dedykuje nikomu innemu, jak tylko Freddiemu Mercury'emu. - To wszystko dla ciebie. Kocham cię, piękny człowieku! - mówił, odbierając statuetkę.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
"Bohemian Rhapsody" to jeden z największych wygranych tegorocznych Złotych Globów. Zdobyła statuetki w obu kategoriach, do których została nominowana (najwięcej, trzy wyróżnienia zdobyła komedia "Green Book"; "Narodziny gwiazdy" zostaly zaś tylko wyróżnione za piosenkę "Shallow"). O ile wygrana brografii Freddiego Mercury'ego za najlepszy film może być zaskoczeniem, w końcu wielu dziennikarzy nie szczędziło filmowi krytyki, a faworyzowane były "Narodziny gwiazdy", to zwycięstwo Maleka można było przewidzieć.
Nie tylko dlatego, że chodziło o "tego Freddiego Mercury'ego", którego wypadało uhonorować i przyznać nagrodę na oczach Briana Maya i Rogera Taylora. Nagroda jest w pełni zasłużona. Dodać można tyle, że niewątpliwie świetny rok otworzył mu drzwi do następnych sukcesów (Złote Globy nierzadko są wskaźnikiem nominacji oscarowych). Rami Malek szturmem wdarł się na sam szczyt i raczej szybko z niego nie spadnie.
ZOBACZ TAKŻE: Gwiazda ''Mr. Robot'' jako Freedie Mercury
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.