"Nigdy nawet o tym nie marzyłem". Daniel Jaroszek nakręcił poruszający film o ks. Kaczkowskim
Historia ks. Jana Kaczkowskiego i jego wpływ na życia wielu ludzi to gotowy scenariusz na film. Jednak "Johnny" unika zbędnego patosu i ckliwości. - Po prostu chciałem zrobić takie kino, jakie sam lubię oglądać - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską reżyser Daniel Jaroszek.
23.09.2022 | aktual.: 23.09.2022 14:21
Marta Ossowska, dziennikarka Wirtualnej Polski: Jak to się stało, że chłopak bez szkoły filmowej, pracujący w branży reklamowej, gdzie bardziej liczy się mieć niż być, zajął się reżyserią tak dogłębnie prawdziwej historii jak "Johnny"?
Daniel Jaroszek, reżyser filmu "Johnny": Sam się zastanawiam, jak do tego doszło. Na miejscu producenta filmu nie wiem, czy podjąłbym takie ryzyko. Nie ukrywam, że ostatnią dekadę spędziłem w świecie reklamy i mam nadzieję, że jeszcze nie powiedziałem tam ostatniego słowa. To zupełny przypadek, że zrobiłem "Johnny’ego". Nigdy nie marzyłem o tym, że będę kręcił prawdziwe filmy. Sama obecność na festiwalu w Gdyni jest dla mnie fascynująca, dookoła mam swoich idoli, podglądam ich, a nawet bierzemy razem udział w tym samym konkursie. Dla chłopaka, który nigdy nawet o tym nie marzył, to duże wyróżnienie.
Niby o tym nie marzyłeś, ale gdy zadzwonił do ciebie producent "Johnny’ego", to od razu powiedziałeś "tak"? A może jednak wahałeś się, czy podołasz temu wyzwaniu?
Gdy pierwszy raz zadzwonił do mnie Robert Kijak, rozłączyłem się, bo myślałem, że to żart. Bo kto normalny dzwoni do chłopaka z reklamy i proponuje mu reżyserię tak ważnego filmu? Ale producent był uparty, zadzwonił jeszcze raz, wysłał mi scenariusz. I choć nie czułem się na siłach, żeby brać się za taki projekt, to przeczytałem scenariusz jednym tchem w środku nocy i już nie mogłem zasnąć. Ta historia totalnie mnie pochłonęła, zacząłem szukać informacji o ks. Janie, napisałem 16 stron uwag do scenariusza i wtedy spojrzałem na zegarek. Wybiła 7:00, mówię sobie: jeszcze nie pisz maila, za wcześnie. Wytrzymałem do 7:30 i napisałem do Roberta, że jest to film, który bardzo chciałbym zrobić i wiem, jak opowiedzieć tę historię, aby nie była klasycznym dramatem.
Dla debiutanta praca z takimi nazwiskami jak Anna Dymna, Maria Pakulnis, Dawid Ogrodnik czy Piotr Trojan była onieśmielająca?
Jestem zaszczycony tym, że mogłem zrealizować swój pierwszy film z tak wspaniałą obsadą. Pamiętam, jak na początku zdjęć bardzo się stresowałem na planie, że zaraz wszyscy się przekonają o tym, że nie potrafię reżyserować. A moi aktorzy, mimo że wiedzieli, że nie jestem pełnoprawnym filmowcem, nigdy nie dali mi tego odczuć. Zdarzało się, że nie zgadzaliśmy się ze sobą, ale słuchaliśmy siebie nawzajem i obie strony przyjmowały uwagi. Tak naprawdę te 35 dni na planie i okres przygotowań do zdjęć to była moja szkoła reżyserii. Zwłaszcza cenię sobie to, że od tak wielkich nazwisk uczyłem się pracy z aktorem; tego kiedy trzeba go pochwalić, kiedy skarcić.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wydaje się, że historia życia ks. Jana Kaczkowskiego jest filmowym samograjem, choć łatwo można było przedstawić ją w ckliwy, sztampowy sposób. "Johnny" ucieka od takich etykietek.
Bardzo zależało mi na tym, aby widzowie nie tylko płakali na tym filmie, ale też zaznali trochę radości i refleksji. Dlatego opowiedziałem historię Jana i Patryka w sposób szybki i przystępny dla szerokiej grupy odbiorców. Po prostu chciałem zrobić takie kino, jakie sam lubię oglądać. Nie ma we mnie zbyt wiele artyzmu. Jestem rzemieślnikiem, który jak mówi się w reklamie "nabił sobie rękę" i wiem, że do widza trzeba mówić w taki sposób, aby zrozumiał to każdy, czy to pan profesor, czy pan kopiący studzienkę kanalizacyjną. Nie kategoryzuję widzów, tak samo jest dla mnie ważny głos członka jury, jak i pani, która wejdzie z ulicy do kina i zobaczy "Johnny’ego".
Wiele osób kojarzy hospicjum jako szare, ponure miejsce do umierania, do którego nie chcemy zaglądać. Ty w swoim filmie pokazujesz tą "jasną stronę mocy", przestrzeń, w której wciąż toczy się wartościowe życie. Nie jest to zbyt wyidealizowany obraz hospicjum?
Nie, wystarczy pojechać do hospicjum w Pucku, bo to rzeczywiście jest takie wyjątkowe miejsce. Przeczytałem gdzieś, jak ks. Jan Kaczkowski tłumaczył, że zależało mu, aby zrobić tam ostatni przystanek na Ziemi, w którym jest mało rozpaczy i pożegnań, tylko czeka się na kolejny etap życia.
Scenograf Karolina Rączka i operator Michał Dąbal włożyli wiele pracy w to, aby spełnić nasze założenie, aby w hospicjum zawsze był uśmiech, świeciło słońce, a błękitne ściany dawały poczucie, że idzie się ku górze, w stronę nieba.
Pamiętam, jak z ekipą odwiedzaliśmy hospicjum w Pucku, gdzie spełnia się marzenia podopiecznych. Pewna historia rozdarła mi serce. Największym marzeniem 34-letniej kobiety było to, aby dożyć do I Komunii Świętej jej córki. To był marzec i wszyscy wiedzieli, że nie uda jej się doczekać do maja. Ale pani Anna Joachim-Labuda, która jako dyrektorka kontynuuje dzieło ks. Jana, zrobiła wszystko, aby zaprosić do hospicjum arcybiskupa i zorganizować tę komunię wcześniej. I to się udało, ceremonia odbyła się w ogrodzie hospicjum. Kilka dni później mama dziewczynki zmarła.
Co tak cię poruszyło w tej historii?
Bo to była młoda osoba, a my, trzydziestoletni, mamy przeświadczenie, że jesteśmy nieśmiertelni, że temat odchodzenia nas nie dotyczy. Ta sytuacja w hospicjum bardzo zmieniła moje postrzeganie tego mitu nieśmiertelności.
Boisz się śmierci?
Myślę, że każdy w jakimś stopniu się jej boi, ale dzięki pracy nad tym filmem trochę tę śmierć oswoiłem. Bo zobaczyłem, że można odchodzić na własnych zasadach, że śmierć może być zaplanowana, jakkolwiek źle to brzmi. Śmierć może być piękna, gdy ma się rozliczone wszystkie sprawy, żegna się z bliskimi nie w żalu i rozpaczy, ale dziękując im za wspólny czas, wsparcie, miłość.
Z twojego filmu płynie przesłanie, że każdy ma prawo do drugiej szansy, bez względu na to, na jakim jest etapie życia i jak wiele zła wyrządził. Jednocześnie na ekranie, jak i w codziennym życiu widzimy hierarchów Kościoła czy polityków, którzy swoją postawą, wykluczającym językiem krzywdzą innych. Więc czy rzeczywiście każdy zasługuje na drugą szansę?
Absolutnie tak. Podobnie jak nasz filmowy Patryk pochodzę z warszawskiej dzielnicy, którą wiele osób omija szerokim łukiem. Jednak znam wiele osób, które potrafiły wyjść ponad to, co nas otaczało i dziś robią wspaniałe rzeczy.
Bardzo długo szukałem sposobu na to, aby bez patosu pokazać widzom, że każdy zasługuje na drugą szansę. I tak powstała scena, której nie było w scenariuszu, rozmowy Romana (Joachim Lamża) z ks. Kaczkowskim na temat promocji w szachach. Namiętnie gram w szachy i fascynuje mnie to, że zwykły pionek może dojść na sam koniec, pokonać cały ten trud szachownicy i wówczas zmienić się w dowolną figurę. I takim pionkiem w naszym filmie jest Patryk, któremu ks. Jan wskazywał drogę, a dziś jest świetnym szefem kuchni, mężem i ojcem.
"Johnny" rozbudził twój apetyt na kolejną przygodę z kinem?
Zdecydowanie. Za chwilę wchodzę na plan serialu Netfliksa, a w następne lato kręcimy kolejny film fabularny z tą samą ekipą. Już się nie mogę doczekać naszych kolejnych wakacyjnych kolonii.
Marta Ossowska, dziennikarka Wirtualnej Polski
Film "Johnny" w kinach od 23 września