O inspiracjach i wyborach z Lechem Majewskim
Z okazji premiery DVD kolekcji filmów *Lecha Majewskiego, rozmawiamy z reżyserem o jego artystycznych inspiracjach i wyborach. Kolekcję DVD z 10 filmami Majewskiego, obejmującymi niemal pełną filmografię, kupić można w sklepach na terenie całego kraju.*
12.03.2014 21:40
Jest Pan reżyserem nagradzanym na świecie i – takie odnoszę wrażenie – niedocenianym w ojczyźnie. Czy dostrzega Pan jakiś dysonans pomiędzy odbiorem swoich filmów w Polsce i zagranicą?
Robię filmy, które – z takich czy innych powodów – trafiają do widzów w Stanach Zjednoczonych, Francji czy nawet Argentynie. W Polsce różnie z tym bywa, moje filmy nie zdobywają wielu nagród, nie poświęca im się tyle uwagi. Dlaczego? Nie wiem. Być może taka jest specyfika rynku? Nie jestem socjologiem, by to odpowiednio przeanalizować.
A może jesteśmy zbyt zapatrzeni we własną kulturę, by zaakceptować kino, którą ją w pewnym sensie kontestuje, wyprzedza?
Całkiem możliwe. Jest przecież tak, że twórcy niezwykle cenieni w Polsce, skoncentrowani na lokalnych zagadnieniach, odnoszący dzięki nim sukcesy, często nic nie znaczą w skali światowej. Ich filmy, bardzo hermetyczne, na zewnątrz nie są rozumiane.
Pan szybko wyjechał z Polski.
Na początku lat 80. przygotowywałem się do ekranizacji swojej powieści pt. „Kasztanaja”. Była to historia w stylu „Wałkoni” Felliniego – młodzi ludzie szlajali się po szarych ulicach Katowic. Ale jednocześnie marzył mi się pewien kontrast – wyrwanie się z tej rzeczywistości i przeniesienie na odległy biegun. Wyobrażałem sobie, jak wygląda świat z perspektywy Simona Templara, bohatera „Świętego”; myślałem o Hawajach, palmach, hamaku, beczce piwa i Brigitte Bardot. W tym celu wyjechałem do Londynu, gdzie robiłem przymiarki do przygód Simona Templara - rozmawiałem z producentami, scenarzystami, próbowałem pozyskać prawa do tej postaci i do muzyki Beatlesów. Spotkałem się wtedy z wieloma osobistościami.
Co przesądziło, że został Pan na zachodzie?
Przypadek. Traf chciał, że miałem ze sobą kopię debiutanckiego „Rycerza”, który w Polsce został przyjęty średnio, ale na zachodzie cieszył się całkiem sporą estymą. Zapytano mnie wtedy, czy w Polsce faktycznie kręci się takie kino. Tak zostałem kuratorem przeglądu, który nazwałem „Uczniowie Wojciecha Hasa”. W międzyczasie w Polsce wybuchł stan wojenny, a ja zostałem w Wielkiej Brytanii.
Wrócił Pan z powodów filmowych?
Ojczyznę nosi się w sobie całe życie, zwłaszcza tę małą – w moim przypadku Śląsk. Chciałem swoje katowickie wspomnienia odtworzyć. Myślałem choćby o górnikach ze swojej powieści, którzy niby kopią w dół, ale ich myśli wędrują w górę. O wszystkich tych drobiazgach z przeszłości, o specyfice regionu. Nie chciałem by przepadły.
Nakręcił Pan wtedy „Angelusa” – film bardzo śląski, ale jednocześnie inny od śląskości znanej np. z filmów Kazimierza Kutza, do której czasem się Pana porównuje.
Kutz w pewnym sensie stworzył kino „regionalne”, więc samo zestawienie niezbyt mnie dziwi. Ale choć bardzo lubię „Sól ziemi czarnej”, kontynuatorem czy spadkobiercą jego twórczości się nie czuję.
Filmy, które nakręcił Pan po wyjeździe – „Lot świerkowej gęsi”, „Więzień Rio”, „Ewangelia według Harry’ego” – zachowują swój odrębny charakter, ale pod względem narracyjnym wydają się najbardziej klasyczne w Pańskim dorobku. Te nakręcone po powrocie mają znacznie więcej z eksperymentu, video artu, zupełnie jakby nie wierzył Pan już w klasyczną formę narracji i uważał, że trzeba szukać dlań nowych środków wyrazu.
Użył Pan dwóch słów, które niekoniecznie mają pozytywny wydźwięk: „trzeba” i „szukać”. Ja bym w tych kategoriach tego nie rozpatrywał. Ja nie szukam, a znajduję. Stosuję takie rozwiązania, które w danej chwili najbardziej mnie interesują, a jednocześnie poszerzają pole percepcji. Ale to prawda, jestem zmęczony tradycją – opowiadaniem ciągle tego samego, ciągle w ten sam sposób.
Nie ma już dla niej miejsca w Pańskim kinie?
Dość długo mieszkałem w Los Angeles, przy kinie Director’s Guild of America. Co tydzień były premiery, na ogół z udziałem twórców i gwiazd. Było sympatycznie. Po paru miesiącach miałem jednak wrażenie, że oglądam wciąż jeden i ten sam film. To był dla mnie pewien przełom – uświadomiłem sobie, że ta hollywoodzka rynna jest już tak wyżłobiona, wymodelowana, że niewiele nowego się w niej zmieści. Powstaje magma, z której może czasem wystaje jakaś ręka lub noga, ale jako całość jest bezkształtna. To dało mi impuls do myślenia, czym jest forma we współczesnym kinie. Ja wybrałem inną drogę.
Samym środkiem.
Tak, w pewnym sensie. Interesuje mnie intensywne przeżywanie, jakaś wewnętrzna prawda. W końcu stosunek człowiek do tego, co przeżywa, nie jest pasywny. Dobrym tego przykładem są „Szklane usta”, gdzie w sposób nieoczywisty staram się ukazać wnętrze człowieka, jego złożoność.
Powiedział Pan kiedyś, że w dzisiejszym kinie nie ma miejsca na widok z lotu ptaka, a twórcy boją się perspektywy większej niż mikro-zdarzenie. Ale jednocześnie mam wrażenie, że akurat w swoich filmach wychodzi Pan z szerszej perspektywy i dąży właśnie do mikrokosmosujednostki.
Dużo się przemieszczam, podróżuję. Dzięki temu trochę inaczej spoglądam na rzeczywistość, także tę w Polsce. Czuję zresztą, że jestem w wyraźnym rozkroku, jakby w przelocie nad Oceanem, dlatego staram się uwzględniać odległe perspektywy. Te zawsze sprowadzają się do jednostki, czy to polskiej, czy europejskiej, czy amerykańskiej.