"Oculus": Zwierciadło, co wszystko zgadło [RECENZJA]
Lustro jest filmowym toposem od niepamiętnych czasów. Jak najbardziej psychoanalityczny rekwizyt wykorzystywane było najczęściej jako odbicie stanów wewnętrznych bohaterów. Pokazywało przyszłość, przeszłość, ujawniało prawdę. W filmie *Mike'a Flanagana, pełnometrażowej wersji jego krótkiego metrażu z 2006 roku, zwierciadło jest siedliskiem sił nieczystych. Ten motyw kino grozy zna dobrze, ale twórcy ogrywają go umiejętnie, dzięki czemu "Oculus" nie jest festiwalem odgrzewanych dań.*
Lustro u Flanagana jest XVII-wiecznym antykiem, który namieszał w życiu już nie jednej familii. Wierzy w to przynajmniej Kaylie (Karen Gillan), która dekadę temu w dramatycznych okolicznościach straciła rodziców. Kiedy jej brat, Tim (Brenton Thwaites), wychodzi z zakładu psychiatrycznego po 11 latach, Kaylie z jego pomocą będzie próbować rozprawić się z krwiożerczą szklaną taflą.
Najlepiej wychodzi w „Oculusie” gra z oczekiwaniami widza – postmodernistyczny horror zrobił z niej rodzaj refrenu z automatu włączającego się w każdym straszaku, bez względu na temat, ale Flanagan tak mocno przeciąga strunę, że arcybanał, rzecz do cna wyświechtana staje się u niego czystym środkiem filmowym o pierwotnej sile – służącym stopniowaniu napięcia.
Bohaterowie przy kontakcie ze zwierciadłem dostają pomieszania zmysłów, co jest oczywiście odpowiednio wizualizowane (moim ulubieńcem pozostaje żarówka w roli smacznego jabłka), a w dodatkową konfuzję widza wprowadza drugi plan czasowy – wydarzenia, które doprowadziły do tragedii lata temu. Wszystkie płaszczyzny – współczesna i retrospektywna, realna i wyimaginowana - w płynny sposób przeplatają się ze sobą, tworząc coś na wzorzec przestrzeni surrealnej – w „Oculusie” nic nie jest tym, czym być się wydaje.
Prócz różnych czasów nakładają się na siebie także rozbieżne wersje wydarzeń: Tim patrzy na Kaylie jako opętaną szaleńczym pomysłem wariatkę; ona z kolei boi się, że lata spędzone w wariatkowie kompletnie przeorały jego pamięć o wypadkach sprzed lat. Jako widzowie stoimy oczywiście po stronie dziewczyny (w końcu przyszliśmy na film o „morderczym lustrze”), niemniej dialektyka dwóch punktów widzenia poprowadzona jest przez reżysera z dużą wprawą.
Szkoda, że Flanagan nie ustrzegł się przed pokusą umieszczenia w filmie szablonowych zjaw, sunących powolnym krokiem na dalekich planach (czy można jeszcze zrobić „ghost story” bez tego trywialnego lejtmotywu?) i nie utrzymał tempa w końcowych sekwencjach, co nie zmienia jednak faktu, że „Oculus” to całkiem oryginalne, dobrze napisane, mądrze reżyserowane kino grozy. Będziecie się wpatrywać w ekran jak w swoje lica co rano.