Oscary 2020. Prawdziwe święto kina. Wygrali najlepsi, a nie najbardziej promowani
92. ceremonia wręczenia Oscarów udowodniła, że na tej zwykle nudnej i przewidywalnej gali może dojść do sporych zaskoczeń. Tegoroczne rozdanie z kilku względów przejdzie do historii.
Ponad 3-godzinna gala bez prowadzącego znowu dała się w znaki widzom. Jedynie Steve Martin i Chris Rock godnie przywitali gości żartując, że Oscary pozbyły się prowadzących przez Twittera, za to są tak nowocześni, że tym razem, głosy zostały policzone przez aplikację. Obyło się zatem bez wpadek.
Aktorskie wybory Akademii nikogo nie zaskoczyły. Statuetki powędrowały do faworytów całego okresu nagród, czyli do Brada Pitta za "Pewnego razu...w Hollywood", Laury Dern za "Historię małżeńską", Joaquina Phoenixa za "Jokera" i Renee Zellweger za "Judy".
Zobacz: Oscary 2020: Konsul Polski w Los Angeles o naszej kinematografii w USA. "Nie mamy się czego wstydzić"
Dwójka ostatnich wygłosiła najdłuższe przemowy. Aktor jako nawrócony weganin oczywiście pokajał się przed światem za swoje błędne decyzje w przeszłości. Oddał też hołd zmarłemu bratu. Podobnie jak na gali BAFTA wzywał do rozprawienia się z rasizmem.
- Staliśmy się bardzo odseparowani od świata natury i siebie nawzajem. Jesteśmy winni egocentrycznego spojrzenia na świat i przekonania, że znaleźliśmy się w centrum wszechświata - powiedział Joaquin Phoenix, odbierając Oscara.
Z kolei Renee Zellweger wygłosiła jedną z najdziwniejszych mów w historii Oscarów. Filmowa Judy Garland za swoją nagrodę dziękowała...imigrantom, którzy przyjechali do jej kraju spełniać amerykański sen i strażakom, nauczycielom i innym bohaterom dnia codziennego.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Gdyby pomiędzy szybkimi ogłoszeniami werdyktów pojawiały się interesujące występy gwiazd muzyki lub komików, zapewne łatwiej byłoby nie ziewać. Na szczęście Akademia w tajemnicy sprowadziła Eminema, który starał się obudzić publiczność. Tylko Martin Scorsese okazał się na niego odporny.
Dalsze wyroki Akademii okazały się nadzwyczaj sprawiedliwe. Niemal każdy z nominowanych filmów kończył galę z jakąś statuetką. Jedyny film kostiumowy w zestawieniu "Małe kobietki" słusznie został nagrodzony za kostiumy. Porywające kino wyścigowe "La Mans'66" wyróżniono za montaż i montaż dźwięku. Niebanalny pomysł na komedię o zafascynowanym faszyzmem chłopcu "Jojo Rabbit" należycie dostał Oscara za scenariusz adaptowany. A monumentalny "1917" zwyciężył w kategorii najlepsze zdjęcia oraz efekty specjalne.
Wielkim przegranym okazał się "Irlandczyk" Martina Scorsese, który nie zdobył ani jednego Oscara. Oznacza to również porażkę Netfliksa. Jedynym pocieszeniem dla hollywoodzkiej sławy były słowa twórcy "Parasite" Joon-Ho Bonga, który odbierając nagrodę za reżyserię, powiedział że wychował się na jego filmach i nigdy nie spodziewałby się, że będzie z nim rywalizował o Oscara.
Koreańczyk okazał się niezwykle skromnym człowiekiem. Podziękował też Tarantino, mówiąc "ludzie w USA nie znają moich filmów, ale Quentin Tarantino zawsze umieszczał je na swoich listach. Dziękuję, kocham cię Quentin!".
Dla całej ekipy "Parasite" był to niezwykle ekscytujący wieczór. Zdobyli aż 4 statuetki spośród 6 nominacji, w tym dla najlepszego filmu. Pierwszy raz w historii nieanglojęzyczna produkcja zdobyła główną nagrodę. Joon-Ho Bong już przy pierwszej przemowie nie dowierzał w swój sukces, przy ostatniej oznajmił, że będzie pił do białego rana.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Przełomowym momentem było również nagrodzenie Hildur Guðnadóttir za muzykę do "Jokera". Choć to nieco smutne, że potrzeba było aż 92 lat, aby pierwsza kompozytorka zdobyła Oscara.
Czyżby Akademia po przyjęciu wielu, nowych członków obrała inny kierunek? Przypomnijmy, że w zeszłym roku 3 Oscary zdobyła meksykańska "Roma". Teraz największa ilość nagród powędrowała do produkcji z Korei Południowej. Wygląda na to, że Oscary ku uciesze kinomanów przestały być w pełni przewidywalnymi nagrodami. Wszystko dzięki temu, że Amerykanie dostrzegli, że najlepsze kino potrafi powstać też poza Hollywood.