RecenzjePapieski skecz

Papieski skecz

Wbrew pozorom, nie jest to film o papieżu. To film o starszym, zmęczonym mężczyźnie, którego papieżem przypadkowo wybrano. Historia opowiedziana w „Habemus Papam” jest oczywiście nieprawdziwa, ale jednocześnie bardziej autentyczna od wszystkich przepełnionych patosem biografii Jana Pawła II razem wziętych.

23.09.2011 16:32

Nasze (przeważnie, bo Włosi i Amerykanie też się na kilka porwali) sztampowe produkcje bardzo często uczłowieczały Karola Wojtyłę już w samym tytule (ot, choćby „Karol – papież, który pozostał człowiekiem”), by na ekranie uczynić z jego postaci zręczny, tekturowy slogan. Katolicki zaścianek dostał pięknie opakowany banał: ot, nie lękajcie się, wierni, bo za zdobną szatą i boskim majestatem stoi człowiek taki, jak wy wszyscy. Ale czy na pewno? Znamienne, iż żadna z papieskich hagiografii nie poddaje w wątpliwość powołania Jana Pawła II, sugerując coś wręcz przeciwnego – papież człowiekowi nierówny, wypełniać wolę bożą musi.

Tymczasem Nanni Moretti, autor nagrodzonego Złotą Palmą „Pokoju syna”, pyta co by było, gdyby świeżo wybrany namiestnik kościoła (niekoniecznie Polak) okazał się człowiekiem słabym. Jego film otwiera znakomita scena, w której obradujący podczas konklawe kardynałowie z całego świata okazują się – w przeważającej części – infantylnymi lub znudzonymi staruszkami. Stąpają po marmurowych posadzkach, wznoszą boskie psalmy, ale do objęcia władzy żadnemu się nie spieszy. „Boże, tylko nie ja” – szepczą, wypełniając karteczki podczas anonimowego głosowania. W końcu, po wielogodzinnych, nieprzynoszących żadnego rozstrzygnięcia obradach, zawiązany zostaje spisek – nowym papieżem będzie niefaworyzowany dotychczas kardynał Melville.

Sam zainteresowany jest w obliczu zaistniałej sytuacji zupełnie bezradny i, co tu dużo pisać, bezbronny. Nie wytrzymuje napięcia. Miast wyjść na balkon, by powitać zgromadzonych na Placu Świętego Piotra wiernych… Melville podnosi rozdzierający lament i ucieka do swych komnat.

W tym momencie film Morettiego niespodziewanie traci początkowy impet. Rozpoczyna się zbudowana na jednym, prostym kontraście quasi-komiczna przepychanka: Melville (przejmujący Michel Piccoli) zrobi wszystko, by uniknąć ciążących na nim obowiązków, rzecznik Watykanu (Jerzy Stuhr) będzie zaś usiłował przemówić mu do rozsądku. Skończy się to zaangażowaniem głupkowatego gwardzisty do poruszania kotarą w papieskim apartamencie (wszak nie wypada sugerować wiernym, że coś jest nie tak) i wezwaniem na miejsce uznanego psychologa (Moretti). Ten najpierw bezskutecznie (odgórne wytyczne: żadnych pytań o seks i dzieciństwo, żadnej sesji sam na sam) postara się zdiagnozować przypadłość swego niecodziennego pacjenta, by następnie, nie mogąc opuścić murów Watykanu, skupić się na organizacji… kardynalskiego turnieju siatkówki.

Papieska niemoc (temat – żyła złota!), chcąc nie chcąc, sukcesywnie schodzi na nieco odleglejszy plan, niepotrzebnie zmiękczona, rozwodniona. Moretti, pod koniec filmu skupiony już przede wszystkim na kreśleniu empatycznego i nieco nudnawego portretu watykańskich dostojników, angażuje się weń tak, jakby zapomniał, iż we wstępnym założeniu spiął go cyniczną klamrą.

Jego wysiłki przynoszą jednak ciekawy (zamierzony?) efekt – tak po festiwalu w Cannes, jak i w trakcie Nowych Horyzontów, pisano, że „Habemus Papam” to ciepły i w gruncie rzeczy prokatolicki film. Jeśli to celowe zagranie, Morettiemu udał się przedni żart. Nie co dzień przecież słyszy się, by katolicy przyklaskiwali na założenie, iż najwyższą władzę w Kościele sprawuje banda nieodpowiedzialnych błaznów w kolorowych szatach…

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)