Piękne ciało i emocjonalny chłód
Skandalizująca powieść i nieudany film. Na jego obronę trzeba jednak powiedzieć, że książkowy pierwowzór jednocześnie ma w sobie ogromny filmowy potencjał i jest absolutnie niefilmowy.
10.09.2008 13:39
"Elegia" jest ekranizacją powieści Philipa Rotha „Konające zwierzę“. To opowieść o starzejącym się wykładowcy, który uwodzi swoje studentki. Uczucie nie wchodzi w grę. Liczy się tylko seks. Oczywiście do czasu. Bo profesor zakochuje się w swoim ostatnim podboju – pięknej Kubance. I tu zaczyna się prawdziwy dramat starzejącego się kochanka, który jest chorobliwie zaborczy.
Miota się w napadach zazdrości. Poddaje huśtawce emocji. Staje się żałosny i przegrany. Bo dla profesora seks z młodszymi od niego o kilkadziesiąt lat, atrakcyjnymi kobietami była ucieczką od własnego przemijania. Formą buntu przeciwko nadciągającej nieuchronnie śmierci. W tych związkach to on był stroną dyktującą warunki.
Miłość do pięknej Latynoski ten układ zniszczyła, jednocześnie pozbawiła profesora władzy, poczucia, że skutecznie buntuje się przeciwko upływowi czasu, własnej śmiertelności.
Tematy, poruszane przez Rotha, są uniwersalne, a przez to szalenie filmowe. Prowokują do dyskusji, rodzą skrajne emocje. Podobnie, jak główny bohater, który może budzić sympatię, ale i odrazę. Wreszcie nie bez znaczenia jest wątek erotyczny.
Seks zawsze dobrze sprzedaje się w kinie. Ale jednocześnie w powieści Rotha kryje się ogromne wyzwanie, któremu nie sprostała hiszpańska reżyserka Isabel Coixet (wcześniej nakręciła „Życie ukryte w słowach“). Jak przełożyć na język filmu to bogactwo emocji, jak oddać na taśmie filmowej wszystkie ich niuanse, jak adaptować książkę, by nie wyszedł z tego tylko dramat sypialniany epatujący seksem?
Coixet i jej scenarzysta, Amerykanin Nicholas Meyer nie znaleźli właściwego klucza. Ich „Elegia“ to tylko historia związku 70-latka z młodziutką kobietą. Pięknie sfilmowana, z nastrojową muzyką, ale nie wychodząca poza ramy tradycyjnego melodramatu.
Z "Elegii" bije emocjonalnym chłodem. Nie ma w niej też nic z obrazoburczości i prowokacji, które cechowały powieść. Pogubili się skądinąd świetni aktorzy. Nie czuje się między nimi pasji. W ich bohaterach także nie ma życia. Profesor (Ben Kingsley) jest tylko podstarzałym satyrem. Trudno zrozumieć, co może pociągać w nim kobiety. Co szczególnego dostrzegła w nim Consuela (Penelope Cruz)? Trudno też odgadnąć, co kieruje tą dziewczyną?
W efekcie jedyne, co się w tym filmie broni, to ciało Penelope Cruz – o czym świadczy zgodny chór pochwał ze strony panów-krytyków.