Podróż do jądra ciemności
* Nie jest niespodzianką, że wprowadzając na ekrany starszy film Nicolasa Windinga Refna, dystrybutor próbuje odcinać kupony od sukcesu „Drive”. Nawiązanie do zeszłorocznego hitu z Ryanem Goslingiemskreślone jest na plakacie „Mrocznego wojownika” czcionką równie wyraźną, co ów problematyczny polski podtytuł (w oryginale: „Valhalla Rising”). O dziwo, marketingowe skojarzenie jest w tym przypadku wyjątkowo trafne – pomimo odległych czasoprzestrzeni, oba filmy zdecydowanie więcej łączy, niż dzieli.*
Bohaterem „Valhalli…” jest Jednooki, niemy wojownik o nieznanym pochodzeniu, więziony przez plemię koczowników gdzieś pośród chłodnych wzgórz Starego Kontynentu. Wykorzystywany do pojedynków za pieniądze, zniewolony bohater stale zwiększa swoją sprawność fizyczna, stając się tym samym niebezpieczną bronią, która – podskórnie to przeczuwamy – musi w końcu eksplodować. Gdy pewnego dnia Jednooki znajduje na dnie potoku kamienny grot, którym będzie mógł przeciąć więzy, los jego oprawców zostaje przesądzony. Jego krwawą pomstę przetrwa tylko bezbronny chłopiec.
Refn otwarcie przyznaje się do fascynacji spaghetti westernami i samurajską chambarą, nie dziwi więc, że film ów jest do pewnego stopnia ich wypadową – to fatalistyczna, impresyjna podróż na dno piekła, w której nie brakuje intensywnej, osadzonej na tle stylistycznych monumentów przemocy, za to niewiele jest dialogów, potraktowanych przez reżysera jako zbędny dodatek.
Zorientowany widz zauważy, że Jednooki podąża ścieżką, którą w przeszłości kroczyli już inni. Nieprzejednana fizjonomia Madsa Mikkelsena skrywa w sobie tę samą tajemnicę, co zaciśnięte usta bezimiennego bohatera trylogii dolarowej Sergio Leone, zaś małoletni kompan kojarzy się z samurajską serią „Samotny wilk i szczenię”. Sama podróż z kolei, zwłaszcza w bardzo długiej, nastrojowej scenie przeprawy łodzią przez gęstą mgłę, ma w sobie coś z „Jądra ciemności” Conrada – to nieuchronny pęd ku własnemu przeznaczeniu, z tą różnicą, że na końcu drogi nie czeka żaden Kurtz.
To duszny, gęsty film, ale jednocześnie – w pewnych kategoriach – bardzo widowiskowy. Z brutalnych mordów Refn czyni jedyną w swoim rodzaju sztukę umierania, zaś wszechobecna śmierć, uwieczniona na stylowych zwolnieniach i w otoczeniu surowych plenerów, staje się w końcu nieodzowną towarzyszką podróży. Kusząc jej przewrotnym pięknem, Refn sięga jednak dalej niż twórcy przeestetyzowanych widowisk w stylu „300” – u niego cierpienie stanowi mało przyjemną odpowiedź na pytanie o istotę człowieczeństwa.