Retro-groza
Gdy Georges Franju otrzymał propozycję ekranizacji popularnej powieści grozy Jeana Redona, usłyszał ponoć od producenta trzy wytyczne: żadnej krwi - nie chcemy rozsierdzić francuskiej cenzury, żadnego okrucieństwa wobec zwierząt - nie chcemy denerwować nadpobudliwych Brytyjczyków, żadnych szalonych naukowców - nie chcemy narażać się przewrażliwionym Niemcom.
12.12.2011 13:43
Zasadność owej argumentacji była o tyle kuriozalna, że sam projekt dotyczył historii opętanego lekarza, który torturując zwierzęta, przeszczepiał kobiece twarze. Franju, zakochany w kinie gatunkowym... naturalista, wytycznymi się jednak nie przejął i zrealizował film po swojemu. Z powodzeniem, dość przewrotnym zresztą. Krytycy nie zostawili na nim suchej nitki, publiczność opuszczała salę w zażenowaniu, i tak dalej. Znaczy się, dobry film.
Dziś "Oczy bez twarzy" są dla francuskiego horroru tym, czym dla horroru amerykańskiego "Psychoza" Hitchcocka, a dla brytyjskiego "Podglądacz" Powella (co ciekawe, wszystkie trzy filmy powstały w tym samym roku) - nowym rozdziałem, początkiem ery kina bezpardonowego, ukierunkowaniem na zło płynące bezpośrednio z człowieka. Z tą różnicą, że na filmie Franju nikt się swego czasu nie poznał.
Dość powiedzieć, że jeden z nielicznych francuskich krytyków, którzy wystawili "Oczom..." pozytywną opinię, o mało nie stracił z tego powodu posady. To zresztą zrozumiałe - zawsze baliśmy się tego, co inne, niepojęte, a jednocześnie przyziemne i namacalne. W kraju, w którym poziom filmowej dosadności wyznaczał wówczas kryminał Henriego-Georgesa Clouzota "Widmo", a wszystkie oczy śledziły poczynania nowofalowców, film tak bezwstydnie odwołujący się do klasycznych form narracyjnych, a jednocześnie niespętany psychosomatycznymi lękami, z miejsca skazany był na ostracyzm.
Zupełnie bezpodstawnie. Jeśli "Oczy bez twarzy" wyróżniają się czymś na tle "Psychozy" i "Podglądacza", to tym, że są filmem w gruncie rzeczy empatycznym. Franju nie kładzie akcentu na atrakcyjnej postaci impulsywnego psychopaty, nie stara się przeniknąć jego duszy. U niego w centrum zainteresowania pozostaje ofiara - córka chirurga plastycznego, której twarz uległa oszpeceniu w straszliwym wypadku.
Owładnięty obsesją ojciec usiłuje jej to za wszelką cenę wynagrodzić - porywa młode dziewczęta, operuje, a ściągniętą z ich twarzy skórę próbuje przeszczepić córce. Bez powodzenia. Dramat dziewczyny jest podwójny - jej szczęście (czyt. społeczna akceptacja) uzależnione jest od niedoli innych (na co do pewnego momentu się godzi), podczas gdy ona sama pozostaje bezwładną marionetką w rękach egoistycznego perfekcjonisty szukającego zbawienia (to on kierował autem, gdy doszło do wypadku).
W innych rękach fabuła literackiego pierwowzoru Redona najpewniej zasiliłaby szeregi typowej hollywoodzkiej pulpy, z dogorywającym Belą Lugosim lub Borisem Karloffem w roli szalonego doktora. Ale Franju, choć nigdy nie krył inspiracji kinem gatunków, cierpienia innych nie zwykł traktować jako instrumentu niezbędnego do osiągania banalnych kulminacji.
Wystarczy przyjrzeć się jego filmografii - bohaterem jego poprzedniego filmu, pełnometrażowego debiutu "Głową o mur", był młody chłopak przymusowo osadzony w szpitalu psychiatrycznym, a sporej popularności przysporzył mu swego czasu wstrząsający 20-minutowy dokument "Krew bestii", wypełniony obrazami mordowanych w paryskiej rzeźni zwierząt i... dzieci bawiących się na placach zabaw. Dokumentalistyczny sznyt nigdy go zresztą nie opuścił - "Oczy bez twarzy" tyleż traktować można jako fantazyjne kino grozy (na myśl przychodzą dokonania Pabsta czy Langa), co realistyczny, zatopiony w odniesieniach do europejskiej ówczesności traktat o niegodziwości ludzkiej natury.
Czy doktor Genessier i jego zbrodnicze metody to upiorne wspomnienie oświęcimskich praktyk Josefa Mengele? Czy obojętność z jaką chowa on w rodzinnej krypcie obcą dziewczynę w miejsce swojej córki nie jest komentarzem do bierności względem okrucieństw hitleryzmu?
Jedno jest pewne. Mimo, iż w odróżnieniu od wspomnianych filmów Hitchcocka i Powella, "Oczy bez twarzy" operują dość powierzchowną psychologią, Franju udaje się osiągnąć to, do czego osławione dzieła jego kolegów nigdy nie dorosły - zdemitologizować, obnażyć filmowe zło, ukazując je z chłodnej, przyziemnej, ale i zwyczajnie mało pociągającej perspektywy.
Pozostający w centrum tamtych opowieści Norman Bates i Mark Lewis fascynowali swym wyrafinowanym odczłowieczeniem, bo na ekranie nie mieli właściwej przeciwwagi. Potęgujący cierpienie swej córki doktor Genessier budzi w tym kontekście już tylko odrazę.