"Rocketman": seks, narkotyki i rock'n'roll? Raczej film dla grzecznych dzieci
"Rocketman" miał być zdaniem Eltona Johna "tak szczery, jak to możliwe". Jest kolorowy, sympatyczny, grzeczny. Może właśnie tak widzi siebie główny bohater filmu. Ale ja tej bajeczki nie kupuję.
29.05.2019 | aktual.: 31.05.2019 10:52
Pierwsze sceny filmowej biografii Eltona Johna wyglądają obiecująco. Gość w kostiumie wielkiego ptaka przychodzi na terapię grupową, mówi, że jest uzależniony od narkotyków, alkoholu, seksu, zakupów… wszystkiego. A potem płynnie przechodzimy w scenę z małym Eltonem, który śpiewa "The Bitch is Back" i tańczy na ulicy. Jest brytyjsko, surowo, palec w bucie sam chodzi. Pomyśleć by można: no tak, przecież Elton John jest jak postać wyjęta z musicalu, taka konwencja idealnie pasuje.
Szkoda tylko, że twórcy filmu nie zauważyli, że musical już dawno przestał być grzecznym, cukierkowym gatunkiem, w którym liczą się tylko kostiumy, choreografia i wątki miłosne. Gdyby tylko odważyli się dodać do tej historii trochę mroku i prawdy – być może uwierzyłabym, że Elton John rzeczywiście wiele w życiu przeszedł. Bez tego widzę tylko urodzonego w czepku gościa, który ma talent muzyczny, jednego przyjaciela i jednego złego menadżera-kochanka, który go izoluje od świata, a potem jest dla niego niemiły (zaraz, zaraz, czy przypadkiem dokładnie taki sam czarny charakter nie pojawił się w "Bohemian Rhapsody"?).
Coś tam mówi się o narkotykach, jakieś dwie minuty (dosłownie) poświęcono też pokazaniu krótkiego małżeństwa Eltona z Renate Blauel. Troszkę bardziej starannie poprowadzono wątek trudnej relacji gwiazdora z ojcem. Ale to wszystko jest bardzo płytkie.
"Pierwszy blockbuster, w którym pojawia się scena homoseksualnego seksu" – czytaliśmy w zagranicznych mediach. Opowiem wam o tej scenie: Elton całuje się ze swoim kochankiem, mają nagie torsy, mocują się z paskami od spodni – i zanim zdążą je rozpiąć, kamera odjeżdża w górę, by powrócić do bohaterów już po stosunku. I o to tyle szumu? Naprawdę? To tylko pokazuje, jak bardzo w tyle za telewizją mainstreamową pozostało kino głównego nurtu. Przecież o wiele śmielsze sceny seksu – nie tylko gejowskiego – widzieliśmy choćby w "Grze o tron". I to od pierwszego sezonu – 8 lat temu! Ale kino (przynajmniej w USA) rządzi się swoimi prawami, które nazwać można reżimem kategorii wiekowej PG-13. I choć twórcy zarzekali się, że niczego z filmu nie wycięli na rzecz dopasowania do młodego odbiorcy, "Rocketman" jest wyjątkowo grzeczny.
Mimo wszystko "Rocketmana", przy całym rozczarowaniu, jakiego mi dostarczył, oglądałam z przyjemnością. Wcielający się w główną rolę Taron Egerton robi to naprawdę świetnie. Szkoda go na tak średni scenariusz. Znakomicie wypada też aranżacja przebojów Eltona. Nie słuchacie go na co dzień? I tak z kina wyjdziecie nucąc pod nosem jego piosenki. A do tego te szalone, wspaniałe kostiumy, w których Elton wychodzi na scenę. Jest tu na co popatrzeć. Szkoda tylko, że najlepsze, co jest w "Rocketmanie", nie powstało na potrzeby filmu, ale było powodem, dla którego ten film powstał.
Po "Bohemian Rhapsody" i teraz "Rocketmanie" biografie muzyków stały się gatunkiem, po który sięgam niechętnie. Gwiazdy formatu Freddy'ego Mercury'ego czy Eltona Johna z pewnością zasłużyły na o wiele lepsze filmy, które byłyby czymś więcej niż zbiorem ich największych przebojów z podłożoną do tego miałką historią. Włos mi się jeży na głowie gdy ktoś przypomina, że Harry Styles miał wcielić się w Micka Jaggera. Dostaję palpitacji, gdy słyszę o planowanym filmie o Davidzie Bowiem. Jeżeli ta moda na filmowe laurki dla "niegrzecznych muzyków" się utrzyma, czeka nas jeszcze wiele rozczarowań. Ale zawsze fajnie posłuchać dobrej muzyki. Tylko dzięki niej mogłam wyjść z "Rocketmana" podśpiewując "I'm still standing". Chyba nie ma słów, które lepiej oddałyby moje wrażenia po tym seansie.