Roman Wilhelmi: Do końca nie przyjmował do wiadomości, że jest śmiertelnie chory
24.11.2015 | aktual.: 17.04.2019 15:12
Depresyjny i wręcz płaczliwy w domu, kiedy przekraczał mury teatru, z miejsca programował się na sukces. A gdy wchodził na scenę, już po chwili wygrywała w nim spontaniczna energia.
- Depresyjny i wręcz płaczliwy w domu, kiedy przekraczał mury teatru, z miejsca programował się na sukces. A gdy wchodził na scenę, już po chwili wygrywała w nim spontaniczna energia – pisze we wstępie do wydanej właśnie książki „Roman Wilhelmi. Biografia” Marcin Rychcik.
Szastający forsą, cyniczny bon vivant, nałogowy kobieciarz, awanturnik i ograniczony intelektualnie macho? Czy popadający w histerię i jak tlenu łaknący akceptacji, wiecznie wątpiący w siebie geniusz?
O skomplikowanej, pełniej sprzeczności naturze jednego z najwybitniejszych artystów w dziejach polskiego teatru i kina pisze w swojej bogato ilustrowanej książce Marcin Rychcik, prywatnie również aktor.
Dzięki wręcz fanatycznej determinacji udało mu się dotrzeć do najbliższych Romana Wilhelmiego, zebrać wspomnienia jego współpracowników oraz przyjaciół i wykreować fascynujący obraz artysty, jakiego nikomu nie udało się do tej pory stworzyć.
Mały łobuz
– Romek to był żywy chłopak, trudno go było okiełznać, wszędzie go było pełno. Co kilka dni pukała do naszych drzwi za każdym razem inna koleżanka, z długim warkoczem i… skargą na brata, który notorycznie pociągał za kokardy co ładniejsze dziewczęta** - wspomina Adam Wilhelmi, najmłodszy z trójki rodzeństwa.
Urodził się 6 czerwca 1936 roku w Poznaniu. Przez całe swoje życie był mocno związany z matką Zdzisławą, dla której, nawet kiedy na scenie Ateneum grał najdonioślejsze role, zawsze pozostawał „małym Romusiem”.
Choć bystry jak na swój wiek i odnoszący sukcesy w nauce, młody Wilhelmi (na zdjęciu) sprawiał wieczne kłopoty wychowawcze. Energiczny, pyskaty, nie potrafił usiedzieć w jednym miejscu. Cierpliwość rodziców miała jednak swoje granice – po groźnym wypadku rowerowym zdecydowali się oddać go do internatu prowadzonego przez księży salezjanów w Aleksandrowie Kujawskim.
''Jego trema była zdumiewająca''
- W Aleksandrowie zetknąłem się ze szkolnym zespołem artystycznym. W jednej z kapliczek w kościele zrobiono scenę. Ksiądz Siuda, który wspaniale śpiewał, a za palenie papierosów golił nam głowy na glanc, potrzebował małego, lekkiego, łysego Chrystusika. Wsadzili mnie do kosza, nic nie kłamię, i przenieśli mnie z jednej kulisy w drugą. Ja pamiętam do tej pory szmer tamtej publiczności, a minęło prawie 50 lat. Mogę więc śmiało powiedzieć, że na teatralną scenę wniesiono mnie. Wcześniej chciałem zostać marynarzem lub lotnikiem –jak wszyscy. Te marzenia nie spełniły się. Od chwili, kiedy usłyszałem ten szmer, wiedziałem już, kim chcę być- zwierzał się Wilhelmi.
Ów podniecający szmer, oczekującej widowni w późniejszych latach okazał się jego największym wrogiem. Przez całą karierę Wilhelmiego zżerała trema.
- Kopał i gryzł przez 10 dni - wspomina reżyser Maciej Domański.* - Wtedy właśnie pił. Histeryzował i dochodził do wniosku, że w ogóle nie nadaje się do tego zawodu. To świadczyło o jego poziomie zaangażowania w to, co robi, oraz o odpowiedzialności zawodowej. To ciekawy rys jego charakteru, bo oznacza, że do samego końca, po wszystkich sukcesach, jako artysta ani trochę nie był bardziej pewny siebie. Jego trema była zdumiewająca. Bał się, że nie podoła.*
''On grał o życie''
Latami harował na swoją pozycję, w pełni świadom swoich niedostatków. Uchodził za pracoholika, bezwzględnie oczekującego od partnerów identycznego poświęcenia,często nie szczędząc im gorzkich słów.
Do dziś panuje przekonanie, że Wilhelmi był jednym z najbardziej utalentowanych artystów, jacy pojawili się na polskiej scenie, aktorem wręcz „biologicznym”.
Tak było od samego początku, kiedy przed egzaminami złamał łokieć. Do końca życia nie miał w pełni sprawnej ręki, co nie przeszkadzało mu na ogrywaniu jej w taki sposób, aby nikt nigdy się nie zorientował.
- Romek należał do aktorów wyjątkowej kategorii: pozbawionych predyspozycji intelektualnych. Wiedza o autorze, o roli, była mu kompletnie nieprzydatna. Potrzebował reżysera bardziej niż ktokolwiek inny. Nigdy przy tym, co było sympatyczne, nie udawał, że rozumie. Zwykle człowiek to ukrywa, on nie. Dlatego miał w sobie heroizm w pracy nad poważnym tekstem, gdy mnóstwo kolegów, nie zawsze mu chętnych, obserwowało go na scenie. Swoją słabość w tym względzie okazywał otwarcie wobec wszystkich. Wiedział, że i tak będzie lepszy, gdy postać zaleje swoją lawą, wypełni swoim temperamentem, swoją radością grania. Był zjawiskiem wyjątkowym - tak Wilhelmiego charakteryzował Kazimierz Kutz.
Podobnego zdania jest Henryk Talar.
Reżyser Maciej Prus tłumaczył z kolei, że do dziś w środowisku niechęć do Wilhelmiego, mimo upływu lat, jest silna.
Mongolska gwiazdeczka filmowa
- Był entuzjastą życia. Wszystko robił ekstremalnie, zachłannie, bez samokontroli, ponad miarę i wbrew tak zwanemu zdrowemu rozsądkowi. Tak kochał i nienawidził, tak pracował, jadł, pił i palił, uprawiał sport, śmiał się i rozpaczał. Dziś myślę, że był wzruszający - wspomina w książce Rychcika aktorka Iwona Bielska.
Za Wilhelmim od zawsze ciągnęło się widmo alkoholizmu, choć przyjaciele oraz bliscy współpracownicy, dementują, jakoby aktor był uzależniony. Nie da się jednak ukryć, że wysokoprocentowe trunki nierozerwalnie towarzyszyły mu przez większość dorosłego życia.
Wielu dziś uważa, że plotki o jego nałogu były rozpowszechniane przez zazdrosnych, mniej utalentowanych kolegów.
- Ludziom nie bardzo składało się w głowie, że można chlać do piątej nad ranem, a o dziesiątej być na próbie w pełnej gotowości. Dzisiaj pamiętają o jego szaleństwach, bo efektowniej jest opowiadać wesołe anegdoty, aniżeli o jego rzetelności w codziennej pracy - wspominał z żalem reżyser Maciej Prus.
Nie było tajemnicą, że część środowiska wypowiadała się o nim z wyższością graniczącą z pogardą, drwiąc, że jest ograniczony i antyintelektualny. On sam przyjmował to z rezerwą i humorem, mawiając często: „Jestem mongolską gwiazdeczką filmową”.
Marynarka z niepasującym krawatem
Po latach grania drugoplanowych ról w teatrze zdecydował się spożytkować rozpierającą go energię. Jednak choć rola jednego z bohaterów „Czterej pancerni i pies” stała się przepustką do wielkiej kariery, to Wilhelmi szczerze jej nie znosił.
- Stałem się popularny, zna mnie każde dziecko w tym kraju. Tyle że niezupełnie o to mi chodziło. Owszem, cieszy mnie, że ludzie rozpoznają mnie na ulicy, że w warsztacie zreperują mi samochód na poczekaniu, a panienki w urzędach w podskokach pomogą w załatwieniu rozmaitych spraw - gorzko podsumował tamten okres.
Jeszcze długo po zakończeniu emisji Wilhelmi był zakładnikiem tej jednej roli, reżyserzy bali się go obsadzać, a on sam ostrożniej przyjmował spływające propozycje.
Przyjacielski blef
Choć sławę przyniosła mu rola niezłomnego Olgierda Jarosza, to na ekranie przeważnie grywał szwarccharaktery, postacie zepsute i odstręczające.
- To są świetne role. Z aktorskiego punktu widzenia znacznie ciekawsze niż mdłe zazwyczaj postacie bohaterów pozytywnych. Tu aktor ginie w cieniu ich zalet. Postacie negatywne są lepiej napisane, bardziej złożone psychologicznie. Wcielając się w postać, która budzi odrazę, mimowolnie następuje próba obrony samego siebie - zdradzał Wilhelmi.
Do najsłynniejszych zaliczają się oczywiście zdegenerowany Pochroń z „Dziejów grzechu” Borowczyka, Anioł z „Alternatywy 4” oraz tytułowy Dyzma z serialu Jana Rybkowskiego. Mało kto dzisiaj pamięta, ale rolę „barbarzyńcy na salonach” aktor początkowo odrzucił.
- Wątpliwości były duże. Jak rozdzielić wszystkie środki aktorskie, by się nie powtarzać, by uczynić tę postać niejedno- znaczną, jak ukazać wnętrze człowieka obracającego się w środowisku dlań obcym? Odmówiłem - przywołuje słowa Wilhelmiego autor biografii.
Ostatecznie przyjął ją, choć tylko dlatego, że podpuścił go Maciej Domański.
- […] powiedziałem mu, że postąpił słusznie, ponieważ producenci filmu znaleźli już właściwego Dyzmę. Błysnęło mu oko i z niecierpliwością zapytał: kto? Pomyśl tylko – jeśli nie ty, to jest tylko jeden aktor, który zrobi to dobrze – Jerzy Stuhr. Blefowałem oczywiście. Godzinę później Roman przyjął rolę, która zapewniła mu nieśmiertelność.
''Cipek''
Kobiety odgrywały niezwykle ważną rolę w jego życiu. Wilhelmi potrzebował damskiego towarzystwa jak powietrza.
- Wiadomo, że odwracanie wzroku od kobiet, nie było jego najmocniejszą stroną. Wiodła go nieprzezwyciężalna potrzeba przygody.Jego iście rockandrollowy tryb życia zawładnął nim - pisze w wstępie do biografii Andrzej Zieniewicz.
- Romek lubił kobiety i to bardzo, ale one najzwyczajniej w świecie męczyły go i nudziły. To on je przyciągał, bo ja nie przypominam sobie sytuacji, by on którąś zaczepiał. Nie wykazywał żadnej aktywności w tym kierunku. Jeśli powiedział do którejś „cipek”, to już był komplement- wspominał wieloletni przyjaciel i reżyser Tomasz Zygadło.
Jego druga żona wspominała po latach, że Wilhelmi notorycznie miał na boku jakieś miłostki. Były to najczęściej młode dziewczęta, którym – oraz ich matkom – obiecywał małżeństwo, a potem w popłochu chował się przed nimi, nawet w mieszkaniu swojej eks.
''Chineczka''
- Nazwałem ją Chineczką, bo miała piękne, skośne oczy. Była inna niż reszta dziewcząt - tak o swojej pierwszej żonie Danucie mówił po latach Wilhelmi. Pobrali się zaraz po studiach, latem 1958 roku w Sopocie.
- Roman ulokował się w pracowni krawieckiej Ateneum, a ja tułałam się po różnych sublokatorskich pokojach. To był okropny czas. Zaglądałam w oświetlone okna, zazdroszcząc ludziom czterech ścian i drzwi, które można za sobą zamknąć. W końcu, po dwóch latach zamieszkaliśmy razem w teatrze,w maszynowni, wysoko nad sceną- wspomina Danuta Wilhelmi-Machalica (na zdjęciu).
Ich małżeństwo przetrwało do 1967 roku. Danuta była zmęczona stylem życia Romana, potrzebowała stabilizacji, której wschodzący aktor nie potrafił jej zapewnić.
- Jego wzajemne stosunki z rodzicami były wprawdzie serdeczne, ale nie wychodziły poza formalne więzi. Wiedział, co chcą od niego usłyszeć – i mówił im to, i też znał ich oczekiwania.No cóż… nie wiedzieli o jego pierwszym małżeństwie - zdradza Marika, druga żona Wilhelmiego.
Węgierskie zauroczenie
Swoją drugą żonę poznał na Węgrzech pod koniec lat 60., podczas gościnnych występów z Teatrem Ateneum.
- Emanowała nieuświadomioną siłą erotyczną, że można było dostać kota - mówił po latach aktor.
Piękna Marika Kollar była tłumaczką polskiej ekipy i, jak pisze Rychcik, w lot zrozumiała intencje Wilhelmiego.
- W 1969 roku urodził się nasz syn i Roman początkowo dał się poznać jako przykładny ojciec. Kiedy tylko mógł, spieszył do domu, by wykąpać małego Rafałka, owijać w pieluchy, niańczyć go. Z czasem jednak przychodziło mu z trudem godzić się z tym, że to nie on stoi już w centrum mojego zainteresowania, że naturalną koleją rzeczy to miejsce zajął jego syn i że przeznaczony wcześniej wyłącznie jemu czas musi odtąd dzielić z nim – wspomina na kartach książki Marcina Rychcika druga żona aktora.
Przez pięć kolejnych lat tolerowała taką sytuację, jednak po pewnym czasie doszło do niej, że to droga donikąd. W końcu podjęła decyzję o rozstaniu, które zakończyło się rozwodem w 1976 roku.
Z kochanką na wigilii
- Mówiąc prawdę, był typem człowieka, który łatwo się rozpala, nie jest w stanie oprzeć się pokusom, głosom syrenek. Przez pięć lat tolerowałam taką sytuację, aż wreszcie postawiłam go przed wyborem - wspomina Marika Wilhelmi.
Choć Wilhelmi nie zerwał z rodziną kontaktu – np. wraz z którąś ze swoich kolejnych kochanek spędzał z nimi święta – aktor nie łożył na utrzymanie syna, choć wiodło mu się coraz lepiej.
W 1981 roku, kiedy sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna, Marika podjęła decyzję o wyjeździe z Polski.
Ucieczka na zachód
- W zasadzie uciekliśmy, bowiem nie zwierzyłam się memu eks-małżonkowi z moich zamiarów, ponieważ nie puściłby Rafałka (na zdjęciu z matką i ojcem)- mówiła Marika, która za cel wyprawy obrała Wiedeń, gdzie mieszka do dzisiaj.
- Wyruszyliśmy z synem w drogę samochodem mojej przyjaciółki Elżbiety Ficowskiej, można rzec bez grosza, mając ze sobą tylko walizkę rzeczy osobistych.
W Austrii została tłumaczką z polskiego, węgierskiego i rosyjskiego. Rafał również poszedł w ślady matki, choć kilka razy zagrał epizodyczne role w filmach, jednak, jak sam mówi, nie odziedziczył talentu po słynnym ojcu.
- Z dzieciństwa zapamiętałem kolegów, którzy nie wierzyli, że mam ojca – Olgierda z Pancernych. Wprost z piaskownicy zaprosiłem całą czeredę do domu, wskazałem palcem na tatę siedzącego za stołem i powiedziałem: to on! Pamiętam serdeczność ludzi, którzy przychodzili do naszego domu. Rodzice i goście śmiali się, głośno mówili, śpiewali, i rozumiałem, że nie są to ludzie dla siebie i dla mnie obcy - wspomina w rozmowie z Marcinem Rychcikiem syn Wilhelmiego.
Wieczne dziecko
Przez całe życie w Wilhelmim brała górę jego nieokiełznana, ale równocześnie niewinna natura. Często w kontekście aktora pojawia się określenie „dziecko”.
- Na zawsze pozostał łatwowierny, naiwny i próżny – jak dziecko. Nawet gdy mocował się ze sobą, ulegał słabościom, „szedł w Polskę” – było to zawsze bezbronne i dziecinne. Diabeł i anioł w nim mieszkali - wspomina aktorka Barbara Wrzesińska.
Potwierdza to druga żona aktora, podkreślając, że taki był do samego końca – samolubny, histeryczny, ale też w tym wszystkim rozbrajający, czuły i podatny na zranienie.
- Miewał reakcje dziecka. Reagował impulsywnie. Był wkurzony, że się starzeje. Był wkurzony, kiedy nie mógł grać. Poza graniem interesowała go najbardziej obserwacja otaczającego świata, ludzi, znajdywanie „typów”. Nie czytał, chyba że było to związane z jakąś rolą.
Upewniał się, że to jeszcze nie koniec
- Kiedy trafił do szpitala z opuchniętą wątrobą i siedział skulony na korytarzu, czekając na badania, jeden z lekarzy-profesorów próbował niefortunnie zażartować: „No i dosięgło pana, panie Wilhelmi”. Romek bez cienia ogłady odparował: „I ciebie też dosięgnie!” - wspomina aktorka Grażyna Barszczewska.
Aktor do samego końca zdawał się nie przyjmować do wiadomości, że jest śmiertelnie chory. Jego najbliżsi, do których zaliczali się przede wszystkim artyści, pamiętają, że z całych sił nie dawał za wygraną, umacniał się, snując bliższe i dalsze plany.
- Opowiadał o propozycjach, które otrzymał, o rolach, które czekają na niego. I im dłużej mówił, tym bardziej cichł mu głos. Walczył o siebie, wierzył, że wyzdrowieje, ale też dopuszczał myśl, że może być inaczej. Dopiero wtedy w szpitalu zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo bił się o siebie i jak się eksploatował. Do tej pory traktował życie, jakby nigdy nie miało się skończyć. Otwarty kalendarzyk i jego słowa znaczyły, że jeszcze walczy, upewnia się, że to jeszcze nie koniec i daje sobie jeszcze jedną szansę. Po wyjściu od niego straciłem przytomność. Następnego dnia rano Romek nie żył - zwierzył się Henryk Talar.
Roman Wilhelmi odszedł 3 listopada 1991 roku. Miał zaledwie 55 lat. W skutek niesporządzenia przez aktora testamentu i, jak pisze autor książki, „bezwzględnych działań osób spoza rodziny, Rafał już po jego śmierci został wydziedziczony i pozbawiony wszelkich praw do twórczości, oraz pamiątek po swoim ojcu”. (gk/mn)
„Roman Wilhelmi. Biografia” autorstwa Marcina Rychcika ukazała się nakładem wydawnictwa Axis Mundi.