Skazany na bluesa
Ameryka miała Jima Morrisona. My mieliśmy Ryśka Riedela. Jednak nasz idol nie doczekał się tak interesującego i inspirującego filmu, jak "The Doors" Olivera Stone'a.
"Skazany na bluesa" to biografia wokalisty grupy Dżem. Akcja produkcji rozpoczyna się na początku lat 70., kiedy w Tychach zespół formował swój skład. Riedel ma 20 lat. Dołącza właśnie do kapeli, poznaje Golę - miłość swojego życia - i zaczyna brać narkotyki. Te trzy elementy będą towarzyszyć artyście aż do śmierci, która nadeszła 30 lipca 1994 roku.
Obraz Jana Kidawy-Błońskiego nie jest ani antynarkotykowym moralitetem, ani nie pada na kolana przed legendą Riedela. Reżyser nie próbuje również wytłumaczyć widzowi fenomenu jednego z najpopularniejszych polskich muzyków. Twórca, zdając sobie sprawę, iż najpoważniejszym atutem jaki posiada są piosenki Dżemu, kręci swoje własne teledyski. Przez ekran przewijają się więc scenki z życia artysty, które są obrazowym uzupełnieniem tekstów Riedela.
To także film potwierdzający stereotyp artysty-outsidera. Godny kultu i zapamiętania człowiek sztuki nie może pracować po osiem godzin pięć dni w tygodniu. Powinien mieć natomiast traumatyczną przeszłość, słabość do używek i spotykać się z niezrozumieniem otoczenia. I to wszystko jest w filmie Kidawy-Błońskiego. Przez liczne retrospekcje reżyser ukazuje konflikt Riedela z ojcem, a portretując małżeństwo wokalisty Dżemu, koncentruje się na zaznaczeniu przepaści między nim i żoną. Twórca nie waha się także przed zamieszczeniem drastycznych ujęć biorącego narkotyki muzyka. A wszystko to po to, aby uzmysłowić widzowi, że bez tych okropności i cierpienia nie byłoby takich przebojów, jak "Czerwony jak cegła", "Whisky" czy "Paw".
Mimo sztampowej formy dzieła biograficznego, obraz Kidawy-Błońskiego ogląda się do ostatniego napisu. A to dlatego, iż obok nich, na tle piosenki "Skazany na bluesa", oglądamy archiwalne zdjęcia Riedela. I to, z przykrością trzeba przyznać, najbardziej wzruszająca część filmu.