Stara miłość nie rdzewieje. Recenzja filmu "Na mlecznej drodze" Emila Kusturicy
Jeden z najbardziej wyrazistych europejskich twórców powrócił na filmowe salony po blisko dziesięciu latach artystycznego milczenia. Obraz "Na mlecznej drodze" debiutował w Wenecji ponad rok temu, a 15 grudnia nareszcie wchodzi do polskich kin i pokazuje, że rozłąka Kusturicy z kinematografią była naprawdę trudna. To film zrobiony z entuzjazmem kilkuletniego dziecka, powoli poznającego otaczający go świat. Co z jednej strony stanowi dużą zaletę "Na mlecznej drodze", z drugiej jest jego główną wadą.
Wystarczy kilka początkowych kadrów, aby nabrać przekonania, że ma się do czynienia z filmem Kusturicy. Charakterystyczny, przerysowany świat przedstawiony, pełen niepasujących do siebie z pozoru elementów, absurdalne poczucie humoru, przechodzące zaraz w melancholijny ton, wreszcie organiczny związek z naturą. W takich barwach za swoich najlepszych czasów Serb zwykł kreślić demony przeszłości, czyli trudną, pełną konfliktów rzeczywistość byłej Jugosławii.
Obejrzyj fragment filmu "Na mlecznej drodze":
Tak jest i tym razem, a wojenna pożoga stanowi w "Na mlecznej drodze" tło dla wzruszającej historii miłości skazywanej na porażkę. Jest ona udziałem Kosty (w tej roli sam Kusturica), prostego mleczarza, który każdego dnia na swoim osiołku w poczuciu obowiązku przecina linię frontu oraz tajemniczej Panny Młodej (Monica Bellucci)
, przyobiecanej podstarzałemu lokalnemu bohaterowi wojennemu. Jak przystało na baśń, a film autora "Undergroundu" można właśnie tak postrzegać, serce przezwycięża rozum, a wszelkie przeciwności losu wydają się być niczym w porównaniu z wizją wspólnego szczęścia. Rozpoczyna się ucieczka pośród świszczących kul, wybuchających co rusz pocisków i rozległych pól minowych.
Można odnieść wrażenie, że to, co widać na ekranie, bardzo mocno rezonuje z metodą pracy Serba, przez co film jest nierówny. Najlepszy jest tu chyba początek i kreacja na poły absurdalnej rzeczywistości. Przypomina się wtedy stary, dobry Kusturica z "Undergroundu" czy "Czarnego kota, białego kota". I kiedy zadowoleni rozsiadamy się coraz wygodniej w fotelu kinowym, nie wiedzieć czemu reżyser nagle porzuca formalną dyscyplinę i zaczyna pogrążać się w chaosie. Zupełnie jakby puściły wszelkie hamulce, a Kusturica, chcąc nadrobić stracony czas, próbował zawrzeć w kolejnych scenach absolutnie wszystko, co tylko może. W efekcie jedno kuriozum goni następne. By nagle, zupełnie niespodziewanie, przejść do niezwykle subtelnego i poruszającego zakończenia, które nadaje głęboki, humanistyczny sens całości. I właśnie z tej perspektywy, myślę, że to jednak dobrze, iż ten krewki, nie uznający żadnych kompromisów Serb wrócił do robienia filmów.