Szkoda jednak czasu na rozważania
Polskie duchowieństwo umiera! - zdają się twierdzić filmowcy (winni słabej kondycji kinematografii polskiej). We wrześniu 2006 roku ksiądz Jan z "Kto nigdy nie żył" dowiedział się o swojej śmiertelnej chorobie, a teraz brat Jakub (Borys Szyc)
z "Południe - północ" godzi się z guzem mózgu.
Bohater filmu Łukasza Karwowskiego, chciałby przed śmiercią zobaczyć morze. Po wyjściu z klasztoru, w którym spędził 10 i pół roku ze swego 29-letniego żywota, rozpoczyna wędrówkę na północ. Już na pierwszym przystanku dołącza do niego atrakcyjna dziewczyna w bardzo krótkiej mini. Julia (Agnieszka Grochowska) nie podołała trudom pracy prostytutki w stołecznym mieście Warszawa.
Podróż z nieznajomym uważa za znacznie atrakcyjniejszą od spotkania z familią. I tak to pielgrzymują sobie, dwie samotne duszyczki, przez piękna Polskę, spotykając po drodze rozmaite typy ludzkie. Dobrze, że jest lato, bo mogą spać na sianie, jeździć kradzionymi rowerami i pluskać się w rzece.
Metafizyki w tym polskim kinie drogi nie ma. Jest Grochowska wyginająca usta w podkówkę; wykrzykująca życiowe smuteczki w manierze rozkapryszonej nastolatki.
Bywa, że Szyc patrząc na swoją towarzyszkę przyjmuje pozy Pazury z "13 posterunku". Po rzece pływa pusta łódź (Charona?) – na widok której Jakub krzyczy: "Titanic!" i wykonuje gest DiCaprio (a film Camerona miał premierę, gdy bohater Karwowskiego był już za klasztornym murem). Jest też Robert Więckiewicz w pięciu wcieleniach - tylko on tworzy całkiem zgrabne etiudy aktorskie.
Oglądając "Południe - północ" można pobawić się w wymyślanie powodów, dla których film powstał. Być może dzieło Karwowskiego to zamierzone bluźnierstwo - jak " Ostatnie kuszenia Chrystusa" - trawestacja związku Jezusa z Marią Magdaleną. Brat Jakub zauważa przecież, że imię Julii oraz jego własne zaczynają się na literkę " J", jak imię Jezusa. Szkoda jednak czasu na rozważania tego typu.