"Top Gun: Maverick". Siedział w pokoju z Tomem Cruise'em. Miał 15 minut, żeby go przekonać

Joseph Kosiński szczegółowo opowiedział, jak wyglądała praca nad kontynuacją "Top Gun", hitu sprzed ponad 30 lat, który stał się filmem kultowym. Okazuje się, że najtrudniejszym zadaniem było przekonanie Toma Cruise'a, żeby zagrał w drugiej części produkcji. Co jeszcze zdradził reżyser?

Tom Cruise w "Top Gun"
Tom Cruise w "Top Gun"
Źródło zdjęć: © Instagram
oprac. AKG

Wirtualna Polska: Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy obejrzałeś film "Top Gun" z 1986 r.?

Joseph Kosinski: To było w maju 1986 roku w kinie Orpheum zbudowanym w latach 40. ubiegłego wieku, w moim rodzinnym mieście Marshalltown w stanie Iowa, w samym środku Stanów Zjednoczonych - bardzo, bardzo daleko od Hollywood.

Mój odbiór "Top Gun" był wtedy typowy. Film dawał świeże spojrzenie na doświadczenia pilotów służących w amerykańskiej Marynarce Wojennej. Był inny niż produkcje tamtego czasu. Oglądanie go stanowiło niezwykłe doświadczenie, a Maverick był niesamowitą postacią. Każdy mógł się z nim utożsamiać. Był uosobieniem fantazji nastoletniego chłopca.

"Top Gun" miał w sobie wszystko, co powinien mieć film z zadatkami na przebój kasowy - wspaniałych aktorów, rewelacyjne zdjęcia, znakomitą muzykę. Wszystko to złożyło się w spójną całość i stało się klasykiem, o którym nadal chętnie rozmawiamy.

Czy po obejrzeniu filmu kupiłeś okulary przeciwsłoneczne i skórzaną kurtkę?

Nie byłem na tyle cool, żeby wyglądać jak Maverick. W tamtym momencie. Mimo to film zdecydowanie wpłynął na moją miłość do lotnictwa. W dzieciństwie budowałem małe modele samolotów, a po obejrzeniu "Top Gun" zacząłem prace nad modelami ze zdalnym sterowaniem, którymi latałem nad polami kukurydzy w stanie Iowa. Planowałem studiować inżynierię lotniczą. Poszedłem na studia, bo myślałem, że zostanę konstruktorem samolotów.

Dlaczego zmieniłeś kierunek studiów?

Trafiłem tam w 1993 roku, w czasie kiedy przemysł lotniczy, po okresie świetności lat wcześniejszych (60. do 80.), przeżywał pewien kryzys. Miałem znakomitych wykładowców, którzy sugerowali nam, żebyśmy poświęcili się innej dziedzinie, nie widząc dla nas miejsca na kurczącym się rynku lotniczym.

Mimo że bardzo lubiłem te zajęcia, przestawiłem się na wzornictwo przemysłowe, które ostatecznie ukończyłem. Potem poszedłem na studia architektoniczne w Nowym Jorku. To była bardzo interesująca droga. Można powiedzieć, że "Top Gun: Maverick" to powrót do mojej pierwszej fascynacji z lat młodości, jakim było lotnictwo. Żeby nakręcić ten film, trzeba naprawdę mieć gotowość, żeby zagłębić się w detale dotyczące lotnictwa.

Czy twoje młodzieńcze ego, chłopiec bawiący się na polach modelami samolotów, uwierzyłby, że pewnego dnia nakręci ten właśnie film? To trochę przypomina wejście do dziecięcego pokoju, w którym znajdują się wszystkie ulubione zabawki.

Tak, wydaje się to być dość nierealne. Podczas kręcenia filmu było mnóstwo takich graniczących z cudem momentów. Jednym z nich były prace nad sceną, w której Maverick na swoim motocyklu ściga się z F-18 na pasie startowym - to znaczący moment w "Top Gun".

Siedziałem w samochodzie z kamerą obok motocykla, obok operatora zdjęć. W ręku miałem radio lotnictwa marynarki wojennej, które zapewniało bezpośrednie połączenie z pilotem F-18. Siedziałem przed monitorem, mówiłem do pilota, a kiedy widziałem, że on i Tom są razem w kadrze, mówiłem mu przez radio, aby włączył dopalacze. A on włączał dopalacz i startował.

Myślałem wtedy sobie: "to jeden z najfajniejszych momentów w moim życiu". Kręciliśmy to około 40 razy - 40 prób, aby uzyskać ujęcie, które jest w filmie. To była niezła zabawa. Najtrudniejszym elementem była pogoda. Koordynacja pilota myśliwca i Toma była łatwa! Najtrudniejsze było uzyskanie idealnego zachodu słońca w tle.

Dużo się słyszy o dwóch kluczowych sformułowaniach dotyczących powstania "Top Gun: Maverick" - "Zrób to naprawdę, na 100 proc." oraz "Uogólnianie jest śmiercią filmowców, kluczem jest konkretność". W jaki sposób przejawiały się one podczas prac nad filmem?

To było jedno z pierwszych założeń przy pracy nad filmem. Najtrudniejsze było przekonanie Toma, że warto nakręcić tę produkcję. Tom angażuje się w filmy tylko wtedy, gdy naprawdę wierzy, że jest jakiś powód, dla którego warto je zrobić. Moim pierwszym zadaniem był wyjazd do Paryża z Jerrym Bruckheimerem i spędzenie trochę czasu z Tomem podczas kręcenia "Mission: Impossible – Fallout".

Miałem taki plan, żeby przekonać go, że ten film musi powstać. Jedną z rzeczy, o których z nim rozmawiałem, było nakręcenie go w realu, z maksymalnym zaangażowaniem – na 100 proc. Pomyślałem, że naprawdę możemy to zrobić. Wiedziałem, że istnieje technologia, która pozwala uchwycić doświadczenie przebywania w myśliwcu odrzutowym, czego nie udało się zrobić w pierwszym "Top Gun".

Udało im się wykonać znakomite zdjęcia, ale nie weszli z aktorami do wnętrza odrzutowca, a ja czułem, że my możemy to zrobić. Myślę, że to do niego przemówiło i stało się naszym motto przez cały film, które brzmi: "Wszystko, co możemy nakręcić naprawdę, tak kręcimy". W tym sensie jest to bardzo staroświecki film, jeśli chodzi o sposób, w jaki go stworzyliśmy, ale przy użyciu bardzo zaawansowanego technologicznie sprzętu. To najnowsza technologia stworzona do tego celu.

Na jakim etapie był projekt, kiedy zaproponowałeś go Tomowi?

Jerry od kilku lat pracował nad scenariuszem - różnymi jego wersjami. Przeczytałem ten tekst. Były w nim aspekty, które bardzo mi się podobały. Ale to, co ja wniosłem do niego, to sprecyzowany pomysł na nowe otwarcie Mavericka. To spojrzenie na niego, kiedy widzimy go na początku filmu. Ten wątek chyba nigdy nie był do końca podjęty.

Co Maverick robił przez ostatnie 30 lat? To było jedno wielkie pytanie. Miałem pomysł na sekwencję otwierającą "Top Gun: Maverick". Drugą ważną rzeczą - myślę, że najbardziej istotną - było pytanie: jaki jest emocjonalny kręgosłup tej produkcji? Jaki jest rytuał przejścia, który Maverick przeżywa w tym filmie, co jest jego sednem? Co nas z nim emocjonalnie zwiąże i jak będzie wyglądała jego podróż przez ten film?

W scenariuszu, który czytałem, nie było mowy o ponownym nawiązaniu kontaktu z synem Goose'a. A dla mnie było to sedno tej historii. Dla Toma wszystko zawsze sprowadza się do emocji. Jeśli uda mu się znaleźć w filmie emocjonalny punkt zaczepienia, będzie mógł się go uchwycić i grać zgodnie z nim. Przyznał mi rację, że to był przede wszystkim powód, dla którego należało zrobić ten film. A praktyczna natura filmu i inne rzeczy odgrywały drugorzędną rolę.

Tak wyglądała moja 15-minutowa prezentacja, w przerwie między zdjęciami do "Mission: Impossible". Ja i Jerry w pokoju z Tomem. Miałem 15 minut na przedstawienie własnej wersji filmu.

To wtedy padły z ust Toma słowa: "Robimy ten film. To jest to." To był dość nierealny do wyobrażenia moment. Dla każdego reżysera zawsze wszystko sprowadza się do 15 minut. Każdy film zaczyna się od 15-minutowego planu. Jeśli nie potrafisz przedstawić swoich racji w ciągu 15 minut, prawdopodobnie nie potrafisz ich przedstawić w ogóle.

Goose jest kultową postacią, z pewnością udźwignięcie tej roli to duże wyzwanie. Czy dla ciebie zawsze był to Miles Teller?

Dla mnie tak. W czasie 15-minutowego spotkania pokazałem Tomowi zdjęcie Milesa. Pracowałem w tym czasie z Milesem i przeprowadziłem z nim kilka prób przed kamerą, charakteryzując go na blondyna. Komputerowo dodałem wąsik i pokazałem zdjęcie Tomowi, ciekawy jak odbierze podobieństwo ojca i syna. Moim zdaniem efekt był niesamowity.

Pracując z Milesem zdałem sobie sprawę, że trudno znaleźć kogoś w podobnym wieku, kto miałby tak imponujący dorobek, a do tego taką wszechstronność wcielania się w skrajnie różne postaci. Kariera Toma potoczyła się podobnie, a zakres ról, jakie przyjmował, był po prostu fenomenalny. To, jak Tom pokierował swoją karierą w jej początkowych stadiach, stanowi wskazówkę dla każdego artysty, jak budować swoją zawodowa ścieżkę.

Jeśli spojrzeć na ludzi w podobnym wieku, to Miles ma już na swoim koncie około 25 filmów. Wachlarz jego zawodowych dokonań jest naprawdę imponujący - od komedii po dramat. Byłem przekonany, że ma niezbędne predyspozycje do zagrania tak złożonej roli. A trzeba pamiętać, że jest to zadanie podwójnie trudne, ponieważ wymaga od artysty nie tylko odpowiedniego warsztatu, ale również zmierzenia się z legendarnym artystą - Tomem Cruise'em, jednym z największych aktorów naszego pokolenia.

Jeśli chodzi o Milesa, byłem spokojny, że podoła temu zadaniu. Gdyby jednak miało okazać się inaczej, przeprowadziliśmy szeroko zakrojone poszukiwania idealnego kandydata, ostatecznie zawężając selekcję do trzech osób. Na ostatnim etapie przesłuchań wszyscy trzej mogli spróbować swoich sił z Tomem. Przesłuchania pokazały jasno, że to właśnie Miles jest właściwym wyborem. Jego kreacja przeszła nawet nasze oczekiwania. Podobnie było z innymi artystami, którzy zasilili obsadę filmu. Wszyscy zasługują na najwyższe noty za swoje kreacje, a to dzięki temu, że dali z siebie wszystko. Nie ulega wątpliwości, że odpowiedni dobór obsady to jeden z kluczy do reżyserskiego sukcesu na planie filmowym.

Jak będzie wyglądać relacja między Maverickiem a Roosterem?

Myślę, że zobaczymy dwóch wspaniałych aktorów - jednego, który ma za sobą jedną z najbardziej niesamowitych karier i dalej utrzymuje się w światowej artystycznej czołówce oraz Milesa, który jest początkującym aktorem i dopiero zmierza w kierunku hollywoodzkiego szczytu. Idą ramię w ramię. Stosunki miedzy nimi stanowią rdzeń filmu i nie mogę się doczekać, kiedy widzowie zobaczą ich razem na ekranie.

Co możesz nam powiedzieć o Penny Benjamin? To nazwisko brzmi znajomo...

Tak, fani pierwszego filmu, zwłaszcza ci najbardziej zagorzali, rozpoznają to nazwisko, chociaż w oryginalnym "Top Gun" postać ta nie pojawia się na ekranie, jest tylko wzmianka o niej.

Jennifer Connelly, z którą miałem okazję niedawno współpracować, to moim zdaniem jedna z najlepszych aktorek swojego pokolenia. Zadziwiające jest, że Jen pracuje tak długo jak Tom. Może nawet dłużej, bo zaczynała w wieku 10 lat, grając w "Pewnego razu w Ameryce". To weteranka wielkiego ekranu, podobnie jak Cruise. O dziwo, nigdy wcześniej nie mieli okazji pracować razem.

Kiedy padła propozycja zatrudnienia Jen w "Top Gun: Maverick", kończyliśmy współpracę nad naszym wcześniejszym wspólnym przedsięwzięciem. Nie miałem wątpliwości, że będzie rewelacyjna u boku Toma. Razem stanowią fantastyczny duet.

Jak to jest reżyserować Mavericka i Icemana w jednej scenie razem?

To jest do tego stopnia niewiarygodne, że musisz się uszczypnąć, żeby sprawdzić, czy to nie sen. Dorastałem, oglądając Vala Kilmera w "Tombstone" i "The Doors" oraz "Gorączce" ("Heat"), która jest jednym z moich ulubionych filmów. Powrót Vala do tej historii był naszym marzeniem. Kiedy zwróciliśmy się do niego, nie dość, że wyraził zainteresowani naszym projektem, to jeszcze miał pomysł, jak przywrócić Icemana do filmu. Pomógł nam znaleźć właściwy sposób, aby stało się to możliwe. A to, że Tom oraz Val po raz pierwszy od czasu nakręcenia "Top Gun" są razem na ekranie, jest niezwykłym doświadczeniem. Dla obu z nich.

Miało się wrażenie, jakby czas stanął w miejscu. Aktorzy żartowali i wspominali zdjęcia w San Diego z 1986 roku. Val jest wspaniałym artystą, a do tego bardzo zabawnym i szczerym człowiekiem. Dowcip, humor, błysk w oczach - to było niesamowite zobaczyć dwie legendy, znowu pracujące ramię w ramię na planie filmowym. A później podziwiać efekt tej pracy na ekranie. To jeden z tych momentów, których nigdy nie zapomnę.

Jerry Bruckheimer stwierdził, że wątpi, aby kiedykolwiek w przyszłości powstał film nakręcony z takim rozmachem. Czy możesz wyjaśnić laikom, co miał na myśli?

Przede wszystkim aktorzy występujący w filmie wykonują swoje zadania w prawdziwych samolotach. Myślę, że w przypadku Toma wszyscy spodziewaliśmy się, że będzie w stanie zrobić coś takiego. Jest świetnym pilotem, wykonuje akrobacje powietrzne... Widzieliśmy go już wcześniej wiszącego na zewnątrz samolotów, więc pomysł, żeby ponownie wzbił się w przestrzeń powietrzną, wydawał się czymś całkiem naturalnym. Mimo to nadal robi to niesamowite wrażenie. Posadzenie reszty obsady za sterami samolotów to już zupełnie inne wyzwanie. Szczególnie, kiedy mówimy o takich maszynach jak myśliwce wielozadaniowe amerykańskiej marynarki wojennej: F-18. Nie można po prostu, ot tak wskoczyć sobie do ponaddźwiękowego samolotu bojowego!

Trzeba miesiącami trenować, aby poradzić sobie z ekstremalnymi siłami działającymi na ciało. Do tego należy przejść wiele specjalistycznych szkoleń, w tym z katapultowania oraz pilotażu. Jeśli posadzisz przeciętnego człowieka w F-18, to przy typowym dla tej maszyny przeciążeniu 7G straci przytomność, a w najlepszym razie zacznie wymiotować i będzie koniec zabawy. Pamiętajmy, że nasi aktorzy musieli w tym czasie grać swoje role! Logistyka tego przedsięwzięcia była ogromna.

A co z technologicznymi wyzwaniami?

W kwestii technologii musieliśmy z operatorami wymyślić, jak to wszystko sfilmować. Jeśli nie można tego odpowiednio uchwycić, to szkoda naszego czasu. We współpracy z firmą Sony opracowaliśmy nowy prototyp kamery, która była wystarczająco mała, aby zmieścić się w kokpicie i jednocześnie uchwycić odpowiednią skalę obrazu w jakości IMAX. A my nie umieściliśmy tam jednej kamery, tylko wymyśliliśmy sposób na upchnięcie sześciu. Wymagało to dużej koordynacji pracy z marynarką wojenną i jej działem inżynieryjnym.

Nie mogliśmy pozwolić sobie na wykonywanie zadań, które narażałyby bezpieczeństwo kogokolwiek. Jeśli pilot musi się katapultować, kamery nie mogą zakłócić katapultowania. Co więcej, kamery muszą być w stanie wytrzymać prędkość prawie tysiąca km na godzinę, obciążenie 8G na wysokości ponad 11 kilometrów nad ziemią. Warunki fizyczne są ekstremalne.

Dlatego też dogrywanie szczegółów z Marynarką Wojenną zajęło około roku. Trzeba było uzyskać zgodę inżynierów na umieszczenie kamer w samolotach. Koordynacja sekwencji lotniczych jest jak trójwymiarowe szachy rozgrywane przy prędkości prawie tysiąca kilometrów na godzinę. Skala przygotowań była ogromna.

Kręciliśmy 14 godzin, a mieliśmy tylko minutę materiału, który można było wykorzystać w filmie. Ostatecznie tworzy to obraz, którego nie da się odtworzyć za pomocą żadnych efektów wizualnych, ponieważ jak na dłoni widoczne są siły działające na ciała aktorów. To jest coś, czego nie da się zagrać. Wtedy czuje się, że to się dzieje naprawdę. Właśnie dlatego warto było się poświęcić.

Fakt, że "Top Gun" to dla wielu film-legenda ułatwił nam zadanie. Wiele kwestii, które musieliśmy ustalać z Marynarką Wojenną, załatwialiśmy od ręki, ponieważ ludzie, którzy obecnie kierują oddziałami lotniczymi oglądali film w 1986 roku i zgłaszali się do służby zainspirowani filmową historią. Działało to na naszą korzyść!

Jaki miałeś stosunek do spuścizny Tony'ego Scotta w tym filmie?

Nie da się wejść w buty Tony'ego. To jest po prostu niemożliwe. Stworzył estetykę, która była naśladowana przez setki innych filmów. Stworzył wizerunek "Top Gun". Stworzył styl "Top Gun". I gdyby to było proste, każdy by to zrobił. Ale jest coś takiego w filmach Tony'ego Scotta, co sprawia, że wyglądają inaczej niż pozostałe. Oświetlenie, kąt kamery, nastrój, ton - wszystkie te rzeczy sprawiają, że "Top Gun" to "Top Gun". Kiedy podeszliśmy do tego tematu, Tom i ja zgodziliśmy się, że nie chcemy robić czegoś w rodzaju coveru "Top Gun". Nie chcieliśmy, żeby nasza produkcja stała się parodią oryginału lub powtórką tego, co już było. Musieliśmy poczuć się jak w uniwersum "Top Gun", ale jednocześnie trzeba było stworzyć własną estetykę.

Czuć jednak symbolikę zachodu słońca. To magiczne "złote światło", które wszyscy pamiętamy z "Top Gun". Żeby je uchwycić trzeba było bardzo ciężko pracować. Zawsze zwracaliśmy uwagę na porę dnia. Tak jak mówiłem, najtrudniejsze było uzyskanie idealnego światła przy kręceniu motocykla, bo nie poddawałem się, dopóki nie było dokładnie tak, jak trzeba.

Co do reszty filmu, byłem pewien, że dzięki naszemu systemowi kamer i technologii będzie można poczuć się jak w "Top Gun". A w dodatku nasz film będzie miał w sobie bezpośredniość, realizm i rozmach, którego nie udało się osiągnąć w 1986 roku. To zasługa sześciokamerowego sprzętu, który daje temu filmowi inne, jeszcze bardziej wciągające odczucie - że jesteś tam na górze, z pilotami. To sprawia, że film wyróżnia się na tle innych.

Opowiedz nam o scenach lotniczych w filmie. Według wszelkich informacji są one bardzo rozbudowane i niezwykle widowiskowe.

O mój Boże! Każda scena w tym filmie była większym wyzwaniem niż jakakolwiek inna, którą wcześniej nakręciłem. To oczywiście z powodów, o których już mówiliśmy. Wszystkie są wymagające, ale jest jedna, która szczególnie zapadła mi w pamięć. To ta, w której Tom doprowadza możliwości F-18 do absolutnych granic, jeśli chodzi o rozwijaną prędkość i wysokość wznoszenia.

Myślę, że była jedną z najtrudniejszych i jestem z niej bardzo dumny - sądzę, że Tom również. W scenie tej Maverick forsuje odrzutowiec do granic możliwości, aby udowodnić coś swoim przełożonym. Oglądając te ujęcia, mamy wrażenie, że maszyna zaraz się rozpadnie.

Ta sekwencja wymagała tak żmudnego planowania i uzyskania specjalnych pozwoleń, że nie sądzę, aby kiedykolwiek coś podobnego miało mieć miejsce jeszcze raz. To zasługa najlepszych pilotów w marynarce wojennej i Toma w jego szczytowej formie. Dzięki takiej kombinacji mogliśmy w całości uchwycić to na kamerze, dlatego scena jest tak spektakularna. Jestem niesamowicie podekscytowany, że ludzie to zobaczą. Myślę, że dla Toma to jedna z tych rzeczy, które po premierze filmu na pewno znajdą się na liście jego największych przebojów zawodowych.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (6)