"Top Gun: Maverick". Mistrzowska gra na sentymentach
Prawie 36 lat przyszło nam czekać na moment, w którym na ekranach kin znów pojawi się Pete "Maverick" Mitchell. Patrząc na zakończenie filmu z 1986 r., można powiedzieć, że jest to kontynuacja, której się nie spodziewaliśmy, ale mimo wszystko Hollywood postanowiło uderzyć w nutę pięknych wspomnień starszego pokolenia i zapewnić rozrywkę młodemu, które prawdopodobnie nigdy nie tańczyło "wolnego" do piosenki "Take My Breath Away".
Sentymenty
Śmiało mogę o sobie powiedzieć, że chłonę jak gąbka wszystko, co jest związane z grą na sentymentach, niezależnie od tego, czy chodzi o gry komputerowe, czy o filmy. Kiedy Michael Mann brał się za "Policjantów z Miami", z jednej strony byłem mocno rozczarowany, że nie ma co liczyć na powrót do cukierkowych klimatów lat 80., ale z drugiej strony przełknąłem tę gorzką pigułkę, chcąc jeszcze raz zobaczyć Sonny'ego i Tubbsa w akcji. Powiem więcej, lubię wracać do tej produkcji. Kiedy Michael Bay zabrał się za "Transformers", odżyły wspomnienia związane z kreskówką i zabawkami z dzieciństwa. Jak zobaczyłem scenę, w której Optimus Prime przybywa na Ziemię, byłem szczerze wzruszony i znów miałem 4 lata, a tata właśnie wrócił z pracy i przywiózł mi pomarańczową oranżadę w szklanej butelce i nowego Matchboxa. Teraz przyszedł czas na "Top Gun: Maverick".
Przeproszenie z przeszłością
Nie chcę zdradzać szczegółów fabuły, więc ograniczę się do tego, co znajdziecie w opisach dystrybutora. Oto Pete "Maverick" Mitchell powraca do słynnej szkoły Top Gun, gdzie ma za zadanie wyszkolić grupę najlepszych z najlepszych, by wykonali karkołomną misję mającą uratować świat. W stawce jest Bradley "Rooster" Bradshaw, który jest synem świętej pamięci oficera Nicka Bradshawa o kryptonimie "Goose". Goose zginął podczas misji wykonywanej wspólnie z Maverickiem, więc oczywiście pojawia się klasyczny motyw próby zastąpienia ojca, ale jednocześnie mierzenia się z tym, co było w przeszłości. Miles Teller, który wcielił się w rolę Roostera, wygląda, jakby był rodzonym synem Anthony'ego Edwardsa i na dodatek po mistrzowsku odegrał swoją postać. W filmie pojawia się również Tom "Iceman" Kazansky, który został admirałem marynarki wojennej, a zagrał go ponownie Val Kilmer.
Pogodzenie z przyszłością
Jedną z rzeczy, która najbardziej podobała mi się w filmie, było podejście do głównej postaci. Ego Mavericka nie potrzebuje już osobnego odrzutowca, a nawet dodatkowego siedzenia w samolocie, choć oczywiście jako nauczyciel musi on pokazać uczniakom, kto tu rządzi. W filmie jest wiele momentów, w których za pośrednictwem postaci drugoplanowych Tom Cruise zdaje się pokazywać, że ma do siebie dystans i zdaje sobie sprawę, że 3 lipca skończy 60 lat. Mimo wszystko można śmiało powiedzieć, że niejeden 40-latek chciałby być w takiej formie jak 59-letni obecnie Cruise.
Urok dojrzewania
Akcja jest świetnie poprowadzona i sceny budujące napięcie oraz karkołomne pokazy możliwości F-18, a także te chwilowo studzące emocje są dobrane w idealnych proporcjach. Jak film wyjdzie z kin i pojawi się w telewizji, serwisach streamingowych oraz na DVD, to z pewnością wielu z was będzie po niego sięgać, bo jest to świetny powrót do kina akcji z lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Tom Cruise jako producent i jako aktor nie uznaje półśrodków, a obsada grająca pilotów przeszła krótkie szkolenia z użyciem myśliwców.
W dzisiejszych czasach ciężko jednak stworzyć coś kultowego, a na pewno ciężko zrobić to przy pomocy kontynuacji. Czas pokaże, czy Kawasaki Ninja H2 Carbon stanie się takim samym hitem, jak GPZ900R, które zyskało przydomek "Top Gun", choć dzięki wersji H2 R rozpala wyobraźnię motocyklistów. Czas pokaże również, czy "Hold My Hand" stanie się takim samym przebojem dla zakochanych jak "Take My Breath Away". Szedłem na premierę z oczekiwaniami typowymi dla filmu akcji, a zastałem wgniatające w fotel sceny i bardzo zgrabnie opowiedzianą historię. Twórcy "Top Gun: Maverick" zaserwowali wielowymiarowe kino akcji, które wie, kiedy wgnieść w fotel, kiedy rozbawić i kiedy wzruszyć.