"Zabójcy bażantów": Solidna robota [RECENZJA]
Niemal wszystkie skandynawskie kryminały mają jedną, bardzo ważną, cechę - nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Nie inaczej jest w przypadku *"Zabójców bażantów" Mikkela Norgaarda, chociaż trzeba zaznaczyć, że przy wszystkich swoich zaletach, nie jest to wielkie dzieło.*
22.04.2015 16:37
Dla Carla Morcka, detektywa z departamentu Q, wszystko zaczyna się, gdy przychodzi do niego emerytowany policjant, prosząc o pomoc w rozwiązaniu sprawy śmierci jego dzieci. Morck zbywa go, a kilka godzin później znajduje martwego. Trapiony wyrzutami sumienia, razem ze swoim partnerem i jedynym przyjacielem, Assadem, postanawia zająć się śledztwem sięgającym, jak się okaże, wiele lat wstecz.
"Zabójcy bażantów" nie są kryminałem, w którym publiczność tropi przestępców razem z bohaterami. Kim są czarne charaktery dowiadujemy się, podobnie jak detektywi, stosunkowo szybko. Problem polega na tym, by znaleźć obciążające ich dowody. Bo tak naprawdę nie chodzi tu o zagadkę, ani motywy kryminalistów - tych możemy się tylko domyślać. Podobnie jak to było w książce "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" Stiega Larssona (oraz ekranizacji, "Dziewczynie z tatuażem" Davida Finchera), pokazuje się tu patologię wyższych sfer. U Larssona była to bogata rodzina z tradycjami, w "Zabójcach bażantów" przedstawia się grupę absolwentów prestiżowej szkoły z internatem. Jak wiadomo, trafiają tam dzieci wpływowych i nie narzekających na brak pieniędzy ludzi. Rozwój kariery jest więc szybki i prosty - ktoś zostanie adwokatem, ktoś komendantem głównym policji, jeszcze inny biznesmenem i filantropem. Zacieśnione więzy i wspólne tajemnice pozwolą z kolei poczuć władzę i bezkarność. "Zabójcy bażantów" pokazują więc, jak łatwo
można stworzyć system, w którym uprzywilejowani robią co chcą (gwałty, morderstwa, kradzieże, pobicia) i nikt nie może im przeszkodzić.
Oczywiście prawie nikt, bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że ostatecznie nasi detektywi odniosą sukces. Warto jednak podkreślić, że niekoniecznie taki, o jakim marzyli. Intryga poprowadzona jest sprawnie, chociaż twórcy nie ustrzegli się kilku dziur logicznych i chodzenia na skróty. Również powód, dla którego ostatecznie szala zwycięstwa przechyla się na stronę praworządności jest zbyt wydumany i zwyczajnie za prosty. Da się jednak przejść nad tym do porządku dziennego, bo "Zabójcy bażantów" mają dobrze wykreowany klimat, solidne aktorstwo, a niekiedy zdarzają się nawet bardzo dowcipne dialogi.
Film obfituje też w retrospekcje, dzięki którym publiczność poznaje historię grupy przestępców. Jedną z osób, zdecydowanie kluczową, jest Kimmie, dziewczyna, na przykładzie której pokazuje się, jak prosto jest manipulować innymi i do jakich rzeczy można nakłonić w imię miłości. To także okazja do zastanowienia się, czy rzeczywiście nigdy nie jest za późno, by uporać się z przeszłością. Odpowiedź na to pytanie wcale nie musi być optymistyczna.