Żal nie ma żalu. Dziś może się śmiać z pomyłki Pawlikowskiego
O polskim operatorze będzie głośno w Hollywood, być może już za miesiąc. Nominacja do Oscara sprawiła, że Łukasz Żal znów jest na językach. I bardzo dobrze.
Lubimy budować legendy. Bo przecież lepiej brzmi "otrzymał nominację do Oscara już za swój pierwszy film fabularny!” niż przyznanie, że Łukasz Żal jeszcze przed "Idą” swoje nakręcił. Ale to przecież nic złego, szczególnie że chodzi o człowieka utalentowanego.
Sukces odniesiony przez polskiego operatora z Koszalina będącego wtedy jeszcze grubo przed czterdziestką udowadnia, że praca filmowca ma jednak sens nawet i tutaj, u nas, tak daleko od Hollywood. A Żal otrzymał kolejną nominację, tym razem już samodzielnie. "Idę” nakręcił razem z Ryszardem Lenczewskim, który, podupadłszy na zdrowiu, nie mógł dokończyć zdjęć.
Akademia nie była pierwsza, a Pawlikowski zachwycony
Lecz to nie oscarowa komisja zauważyła maestrię polskiego operatora jako pierwsza. Żal, absolwent łódzkiej filmówki, nie licząc rozmaitych etiud, reklam oraz mniejszych i większych fuch, do tamtej pory zajmował się głównie projektami dokumentalnymi. Choć były to rzeczy udane i docenione, jak "Paparazzi” Piotra Bernasia, "Lewa połowa twarzy” Marcina Bortkiewicza i "Joanna” Anety Kopacz (nominacja do Oscara dla najlepszego krótkometrażowego dokumentu), to od "Idy” rozpoczął się dojrzały etap jego kariery.
Czarno-białe, częstokroć statyczne i ascetyczne zdjęcia zrealizowane w nietypowym dzisiaj formacie 4:3, zbudowane nierzadko na mocno skontrastowanych ze sobą ujęciach zwracały uwagę. Świat ten miał być, jak sam tłumaczył, "niezagracony”. Żal był komplementowany równie często co Pawlikowski, choć operatorowi towarzyszył zrozumiały stres związany z przejęciem "Idy" po bardziej doświadczonym koledze i podpięcie się pod istniejącą już wizję. Zresztą, jak sam opowiadał kilka lat temu podczas rozmowy z Polskim Radiem, współpraca z reżyserem na początku nie układała się po myśli żadnego z nich. Pawlikowski, kiedy zobaczył Żala, "był przerażony” i "szukał nawet innych operatorów”. Szczęśliwie dla nich obu, obawy te okazały się bezpodstawne.
ZOBACZ TEŻ: Łukasz Żal nominowany do Oscara. Mamy jego komentarz
Ulewa nagród
Praktycznie za każdy kolejny swój film operator odbierał albo nagrodę indywidualną (chociażby na Krakowskim Festiwalu Filmowym za najlepsze zdjęcia do dokumentu "Ikona” Wojciecha Kasperskiego), albo cieszył się z wyróżnień przyznawanych pracującej z nim przy danym projekcie ekipie.
Sfotografowany przez niego "Intruz” Magnusa von Horna został zauważony w Gdyni (jako swoje tropy artystyczne Żal podawał filmy Bruna Dumonta i Carlosa Reygadasa), a thriller "Na granicy” rywalizował w konkursie podczas festiwalu Camerimage. Niemałym osiągnięciem Żala (i Tristana Olivera, drugiego autora zdjęć) był też, oczywiście, głośny i eksperymentalny "Twój Vincent” (zresztą również nominowany do Oscara), gdzie przed przystąpieniem do prac malarskich zrealizowano wszystkie ujęcia z żywymi aktorami.
Opus magnum
Ale nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że to ubiegłoroczna "Zimna wojna” jest, przynajmniej jak do tej pory, koronnym osiągnięciem Żala, będącym inteligentnym połączeniem indywidualnego stylu operatorskiego i inspiracji rozciągających się od polskiej szkoły filmowej i francuskiej nowej fali do amerykańskiego czarnego kryminału i kina radzieckiego.
Jak pisałem niedługo po premierze filmu Pawlikowskiego, "postaci na pierwszym planie wyglądają, jakby naniesiono je na starą fotografię, igra się tu mistrzowsko z głębią ostrości, a ostatnie ujęcie to mistrzostwo absolutne”. I nadal to zdanie podtrzymuję, ufając, że cały ten szum tylko się Żalowi przysłuży. A na to wygląda. Żeby jednak nie podpierać się jedynie swoją opinią, przywołam wyimek z recenzji "Zimnej wojny” pióra wybitnego brytyjskiego krytyka Marka Kermode'a. Na łamach opiniotwórczego dziennika "The Guardian” tak pisał o zdjęciach Żala: "olśniewające obrazy ewoluują od statycznych ujęć portretujących zamierzchłe czasy do swobodniejszych ruchów [kamery] odpowiadających muzycznym tonom opowieści”.
Czas na Hollywood
Podczas konferencji prasowej zwołanej po ogłoszeniu tegorocznych nominacji Żal przyznał, że lada dzień leci do Ameryki kręcić swój pierwszy film za oceanem. Na razie rozmawiać o nim otwarcie nie może. Pozostaje wierzyć, że projekt spełnia wymogi Żala, który nadal pracuje zgodnie z samym sobą, dbając o jego artystyczny potencjał. Jak mówił niegdyś w wywiadzie dla nieistniejącej już Stopklatki, "nie o to chodzi, aby robić dużo, ale by zrobić coś dobrze i mieć z tego radość”.
Zanim zobaczymy tajemnicze dzieło na ekranach, minie pewnie rok albo i dłużej. Ale jeśli, na fali oscarowego entuzjazmu, ktoś na ochotę na kolejne spotkanie ze zdjęciami Żala, niech idzie do kina na granego aktualnie "Dowłatowa”. Jak pisze o zdjęciach recenzujący film Jakub Popielecki, "wirują aktorzy, przechadzający się między kolejnymi planami; wiruje kamera, w żółwim tempie kreśląca wokół nich swoje piruety”. O Żalu będzie głośno. Może już i za miesiąc.