"Zaraza" we Wrocławiu. Tak 50 lat temu kręcono w Polsce film o wirusie
Polskie miasto odcięte kordonem sanitarnym. 99 zarażonych, 7 ofiar śmiertelnych. Pacjent zero to tajny agent. Fikcja? Nie, autentyczne wydarzenia, na kanwie których powstał film. W reżyserii klasyka polskiej komedii.
Dziś Roman Załuski kojarzony jest przede wszystkim z klasykami schyłkowego PRL-u - "Och, Karol", "Koglem-moglem" czy "Komedią małżeńską".
Jednak na początku kariery zrealizował film znajdujący się na antypodach swojej późniejszej twórczości. To "Zaraza" z 1972 r., będąca próbą przybliżenia dramatycznych wydarzeń, jakie dekadę wcześniej rozegrały się w stolicy Dolnego Śląska.
Pacjent zero
Nazywał się Bonifacy Jedynak i był oficerem wywiadu. 2 czerwca 1963 r. tuż po powrocie z podróży służbowej do Azji (mówi się o Indiach, ale źródła podają też Wietnam i Birmę) zgłosił się do szpitala MSW we Wrocławiu.
Miał gorączkę i dreszcze. Na jego ciele pojawiły się też pojedyncze wykwity. Po konsultacjach z Zakładem Medycyny Tropikalnej w Trójmieście postawiono diagnozę: malaria.
W jego krwi istotnie odkryto zarodźce malarii, ale Jedynak przywiózł do Polski coś znacznie groźniejszego. Był nosicielem ospy prawdziwej. Jednej z najgroźniejszych chorób zakaźnych, jakie kiedykolwiek wystąpiły na świecie.
Błędne diagnozy i chaos informacyjny
Organizm Jedynaka był na tyle silnym, że zwalczył chorobę. Zanim wyszedł ze szpitala 15 czerwca, zaraził salową, u której zdiagnozowano ospę wietrzną.
Kobieta przeżyła. Mniej szczęścia miała jej córka, 27-letnia pielęgniarka. Zmarła 8 czerwca. Tym razem diagnoza brzmiała: białaczka.
Kolejnymi ofiarami był syn salowej oraz lekarz, do którego przyszła po poradę. Obaj niedługo potem zmarli, a choroba wciąż nie została zdiagnozowana.
9 czerwca do szpitala trafił 4-latek, który miał kontakt z salową. I nie mógł mieć tzw. wiatrówki, bo niedawno ją przechodził. To był przełom.
Stan epidemii ogłoszono dopiero 17 lipca, ale pierwszy komunikat mówiący o niezwykłej powadze sytuacji wyemitowano w radiu dopiero 8 dni później.
Mimo początkowej nieporadności władzy i służby medycznej sytuację udało się opanować. Wprowadzono zakrojony na szeroką skalę program profilaktyczny, wybudowano tzw. izolatoria i zaszczepiono 98 proc. populacji Wrocławia, który odcięto od reszty kraju kordonem sanitarnym.
Epidemia wygasła 25 dni od wykrycia, w sumie zakażonych zostało 99 osób, a 7 zmarło. To cud, zważywszy, że Światowa Organizacja Zdrowia przewidywała, że epidemia potrwa dwa lata, zachoruje do 2 tys. osób, a umrze 200.
Towarzysze robią pod górkę
- To był szalenie interesujący temat, który wciąż rezonował. Ale początkowo miałem ogromne trudności. Egzekutywa partyjna domagała się wyjaśnień. Zorganizowano nawet spotkanie. Musiałem gęsto tłumaczyć się, dlaczego chcę kręcić film o zarazie z 1963 r. - wspomina reżyser Roman Załuski.
Koniec końców partia dała zielone światło i zdjęcia do "Zarazy" ruszyły w 1971 r. w Zespole Filmowym Tor.
Scenariusz oparto na książce reporterskiej pod tym samym tytułem autorstwa Jerzego Ambroziewicza z 1965 r. Oczywiście nie pojawia się w nim oficer wywiadu.
Bohaterem filmu jest dr Adam Rawicz z Sanepidu, grany przez Tadeusza Borowskiego. Aktor wcielił się w niego ponownie, bo widzowie mogli już oglądać Rawicza w "Kardiogramie", kinowym debiucie Załuskiego z 1971 r.
Borowskiemu na ekranie partnerował Stanisław Michalski w roli dyrektora stacji sanitarno-epidemiologicznej. Zarówno Michalski, jak i Rawicz byli wzorowani na autentycznych lekarzach, którzy rozpoznali i walczyli z wrocławską epidemią.
Ci sami lekarze po wszystkim zostali pominięci przy uroczystym odznaczeniu za walkę z epidemią.
- To była zemsta partyjnej wierchuszki. Wrocławskie wydarzenia obnażyły przecież słabość systemu - twierdzi operator filmu Janusz Pawłowski.
Autentyczni lekarze pamiętający wydarzenia z 1963 r. pracowali też na planie "Zarazy" jako konsultanci.
- To byli młodzi faceci, którzy tłumaczyli nam, że dla lekarza szanse na zetknięcie się z epidemią w życiu zawodowym są równe zeru. Cóż, mieli "szczęście" - dodaje operator.
Zdjęcia kręcono we Wrocławiu i okolicach, gdzie mimo upływu niemal dekady pamięć o epidemii była wciąż żywa.
- Kręciliśmy scenę na tamtejszej autostradzie. Zbudowaliśmy tam punkt kontrolny, gdzie nasi statyści byli poubierani w białe fartuchy i maseczki. Kierowcy na ich widok w popłochu hamowali, bo byli przekonani, że historia się powtórzyła i Wrocław znów odgrodzono kordonem sanitarnym. Byli autentycznie przerażeni. Uraz wciąż tkwił w ludziach - wspomina Pawłowski.
NRD-owscy cenzorzy
Premiera "Zarazy" odbyła się 7 kwietnia 1972 r. Jednak zanim do tego doszło, odbyła się tradycyjna kolaudacja. I to nie byle jaka, bo partyjna.
- Ciągle zastanawiali się, czy w ogóle dopuścić nasz film do dystrybucji. Trochę nas straszyli. W końcu podjęli decyzję, że nie będzie to film eksportowy - wspomina Załuski.
Tak się jednak ostatecznie nie stało. "Zaraza" została pokazana m.in. na festiwalu w Locarno. Trafiła też do kin w NRD, ale tamtejsi cenzorzy nie ograniczyli się do ostrzegawczego kiwania palcem.
- Zaprosili mnie na pokaz do Drezna. Wszedłem na salę i oczom nie wierzyłem. To był zupełnie inny film. Wycięli całe sceny i partie dialogów. Wszystko, co nie było zgodne z linią partii - mówi reżyser.
Golizna i poczta pantoflowa
Krajowa dystrybucja "Zarazy" była dość ograniczona. Do kin trafiło ok. 20 kopii filmu, a promocja odbywała się w dużej mierze pocztą pantoflową.
Zdania krytyków były podzielone. Wielu zarzucało Załuskiemu liczne sceny erotyczne, a jego bohaterowi "duchową" pustkę i brak przemiany pod wpływem dramatu.
Reżyser bronił się, tłumacząc, że chciał pokazać bytowanie w wielkim mieście we wszystkich aspektach, także takim, że "pije się alkohol, tańczy, podrywa dziewczyny".
- Mój bohater, lekarz epidemiolog, uważa, że bez wielkich słów i motywów powinien zrobić, co do niego należy. Robi więcej, daje z siebie wszystko - punktował na łamach "Kina". - Jest jedyną osobą podejmującą działanie. Reguła jest inna: przeczekać, zwalić na innych. Pełni więc funkcję podwójną: nie tylko działa, ale swoim działaniem oskarża innych. Zrobiłem "Zarazę" także dlatego, że wartości, jakie reprezentują bohaterowie – rzeczowość i działanie – wydają mi się najcenniejsze.
Film docenili za to widzowie i lekarze, dla których film okazał się swoistym hołdem.
Dziś z perspektywy czasu Załuski przyznaje, że "Zaraza" nie należy do jego największych osiągnięć.
- Dramaturgicznie nie jest zbyt udany film, ale w wymiarze społecznym na pewno miał duże znaczenie. I jak widać, wciąż ma. Analogie między wydarzeniami sprzed 50 lat, a obecną pandemią koronawirusa w Polsce są przecież widoczne gołym okiem - zauważa Załuski.