Kiedy idziesz na rozmowę kwalifikacyjną, słyszysz pytanie: "Czy ma pan własną działalność?". I już wiadomo, że bez tego się nie obejdzie. Czasami mam wrażenie, że praca na samozatrudnieniu jest jeszcze gorsza niż praca na czarno – mówi Ken Loach w rozmowie z Arturem Zaborskim.
W Wielkiej Brytanii ma podobny status co w Polsce Andrzej Wajda. Znają go wszyscy nie tylko dlatego, że rozsławił brytyjskie kino na świecie (ma na koncie dwie Złote Palmy w Cannes). Główny powód to nieustępliwość, którą Ken Loach prezentuje w portretowaniu rządowych patologii.
Chociaż Wielka Brytania chciałaby myśleć o sobie jako o gospodarczym raju, Loach od ponad 50 lat przypomina, jaką cenę płacą pracownicy za ekonomiczne prosperity. Reżyser wymierza rządzącym siarczyste policzki, pokazując, jak wyzyskiwani są ludzie na samozatrudnieniu ("Ja, Daniel Blake") czy imigranci - również ci z Polski ("Polak potrzebny od zaraz").
Artur Zaborski: Trzynaście lat temu zrobił pan film o wyzysku Polaków na Wyspach. Problem, o którym pan opowiadał, stracił na aktualności?
Ken Loach: Tego typu problemy nigdy się nie dezaktualizują. Każdy mój kolejny film jest sequelem do "Polaka potrzebnego od zaraz". Jedyne, co się w nich zmienia, to narodowości, o których opowiadam.
Drenowanie biednych przez bogatych jest procederem stałym, utrzymującym się w brytyjskim społeczeństwie na podobnym poziomie.
Na początku XXI wieku bardzo łatwo było zachęcić ludzi z Europy Środkowo-Wschodniej do przyjazdu do Wielkiej Brytanii i pracowania za skandaliczne stawki. Różnica wartości walut była tak duża, że to, co dla Brytyjczyka było stawką groszową, Polakowi wydawało się majątkiem, bo Polak cały czas przeliczał funty na złotówki.
Nie brał pod uwagę, na jaki poziom życia może sobie pozwolić na emigracji, tylko co sobie sprawi za to po powrocie do kraju. Imigranci wpadali w błędne koło: biedowali na obczyźnie, a w ojczyźnie kupowali sobie to, na co nie mogli sobie pozwolić sąsiedzi ani przyjaciele.
Gdy wyjeżdżali do pracy, żyli jak kloszardzi, przeliczając każdy wydatek, a gdy wracali do siebie, szastali kasą, stawiając kolejkę w barze i robiąc drogie wykończeniówki w mieszkaniach.
Mieli świadomość ceny, jaką płacą za swój sukces. Układ wydaje się całkiem sprawiedliwy.
Nie, kategorycznie się z tym nie zgadzam! Nie można mówić o sprawiedliwości w systemie, który czyni kogoś niewolnikiem. Półtorej dekady temu największym problemem było to, że imigranci ze wschodniej Europy decydowali się pracować na czarno, co pozbawiało ich ubezpieczenia i możliwości dochodzenia swoich praw.
Mnóstwo Polaków harowało tygodniami, a potem nie zobaczyło grosza za wykonaną robotę, bo nie podpisali z nikim umowy. Nie mogli dociekać swoich praw. Bariera językowa uniemożliwiała im zasięganie porad choćby w związkach zawodowych.
Poza tym bali się o cokolwiek pytać, bo nieuczciwi pracodawcy byli na tyle bezczelni, że straszyli pracowników, że jeśli pisną komuś słówko, sami zostaną oskarżeni o łamanie prawa i w najlepszym wypadku zostaną odesłani do kraju. Przecież wiedzą, że pracowanie bez umowy oznacza nieodprowadzanie podatku, czyli łamanie prawa.
Dziś sytuacja tak już nie wygląda?
Kontrole skarbówki i zaostrzenie przepisów doprowadziły do zmiany skali tego procederu, nie jest już tak masowy. Ale pojawiły się inne sposoby na niepłacenie za pracowników składek: samozatrudnienie, najbardziej powszechna forma niewolnictwa w Wielkiej Brytanii dzisiaj.
Kiedy idziesz na rozmowę kwalifikacyjną, słyszysz pytanie: "Czy ma pan własną działalność?". I już wtedy wiadomo, że bez tego się nie obejdzie. Czasami mam wrażenie, że praca na samozatrudnieniu jest jeszcze gorsza niż praca na czarno.
Dlaczego?
Bo ludzie, którzy mają działalność, ulegają przeświadczeniu, że sytuacja, w której się znaleźli, jest zależna od nich. Sami siebie obwiniają, jeśli coś im nie wychodzi. Wiedzą, że jeśli nie będą pracować, to nie zarobią, więc nie pozwalają sobie na żaden dzień wolnego ani na to, by zostać w łóżku, gdy źle się czują.
Gdy pracodawca był nieuczciwy, człowiek wiedział jeszcze, komu zawdzięcza swój los, potrafił nazwać oszustwo, w które został wplątany. A jak się jest na działalności, to się nam wydaje, że za mało się staramy. Oglądamy się na innych, że jakoś sobie radzą, i myślimy, co z nami nie tak.
Samozatrudnienie to częsty przyczynek do depresji i załamań wywołanych porównywaniem się i skupieniem negatywnych emocji - gniewu i pretensji - na sobie, a nie na systemie i pracodawcy, którzy legalnie pozwalają nam się znaleźć w tak tragicznym położeniu. Państwo, które pozwala swoim obywatelom na niewolnicze życie, nie działa.
Pan walczy z tym poprzez kino?
Musiałbym być bardzo naiwny, żeby wierzyć, że z pomocą kina można modelować rzeczywistość. Poprzez kino uczę empatii. Pokazuję zindywidualizowane historie, które tłumaczą społeczne problemy na podstawie jednostki. W "Polaku potrzebnym od zaraz" też nakreśliłem proceder nielegalnego zatrudniania imigrantów z punktu widzenia samych Polaków, jak i Brytyjki prowadzącej agencję zatrudnienia.
Chciałbym takich historii robić jak najwięcej, ale to bardzo trudne, bo współczesne kino stało się elementem biznesu.
Żadna korporacja nie sfinansuje filmu o samozatrudnieniu, bo przecież sama korzysta z tego modelu pozyskiwania pracowników. To by oznaczało dla jej szefów wyłożenie pieniędzy przeciwko sobie samym. Na kino trzeba popatrzyć także z perspektywy pracujących dla niego ludzi i zadać sobie pytanie, czy przypadkiem i na jego obszarze nie są popełniane zaniechania? Albo czy nie łamie się prawa?
Przy tak gigantycznych kosztach produkcji i tylu zatrudnionych ludziach łatwo może dojść do wynaturzeń.
Mówi pan odwrotnie niż polscy politycy, którzy uważają, że kino i seriale są bardzo groźne. Wskazują na Netflix i HBO jako zagrożenie dla polskiej kultury, bo promują homoseksualnych bohaterów i nietradycyjne modele życia.
Mówienie, że kino cokolwiek promuje, jest śmieszne. Coś podobnego mogłaby powiedzieć chyba tylko osoba, która nic nie ogląda, i nagle wpadł w jej ręce film, więc z przerażeniem odkrywa, że wizja świata na ekranie jest inna, niż oglądającego. To jest jakieś kompletne nieporozumienie. Kino od swojego zarania jest egalitarne. Nie ma postawy ani typu bohatera, które nie mogłyby zostać zobrazowany na ekranie.
Nie ma znaczenie kolor skóry, religia, orientacja seksualna ani pragnienia. Każdy ma historię, której filmowcy chcą wysłuchać. Dzięki temu kino staje się spektrum różnorodności. W postawie polskich polityków dopatrywałbym się raczej strachu przed tym, że geje, lesbijki, lewicowi aktywiści i ludzie, dla których ważna jest wspólnotowość, a nie izolacja są na ekranie pokazywani jako silni, pewni siebie i samo stanowiący o sobie.
Ekranowi bohaterowie nie podlegają władzy, czego władza się boi. Politycy mają to do siebie, że nie lubią stać blisko rzeczywistości. Nabierają się na wizję świata, którą sami roztaczają z sejmowych mównic, nie konfrontują jej z tym, co faktycznie jest za oknem. Jeśli więc krzyczą, że homoseksualiści to zło, wtedy sami zaczynają w to wierzyć.
A gdy nagle oglądają na Netfliksie serial o gejach, których stać nie tylko na życie w zgodzie ze sobą, ale i bycie szczęśliwym, wtedy w głowach polityków zachodzi dysonans poznawczy. Coś im się nie zgadza, więc kierują swój gniew przeciwko Netfliksowi. Doskonale znam ten mechanizm.
Skąd miałby go pan znać?
Zaczynałem kręcić filmy w latach 60., które były złotym czasem dla filmowców. Mogłem sobie pozwolić, na co chciałem. Nie było tematów zakazanych, społeczeństwo lewicowało, więc upominanie się o pokrzywdzonych szło w parze z nastrojami społecznymi.
Kiedy nadeszły rządy Margaret Thatcher wszystko się zmieniło. Robiłem filmy dla BBC, telewizji państwowej, która zleciła mi przygotowanie sześciu produkcji na różne tematy, jeden z nich poświęcony był konfliktowi o Irlandię Północną, a inny - układaniu się po cichu unionistów z Żelazną Damą. Skończyliśmy pracę, dostarczyliśmy materiały do stacji. I wtedy się zaczęło. Najpierw pocięto nam to, co zrobiliśmy, wyleciały najbardziej drażliwe sceny.
Mało tego, od razu uruchomiono potężną kampanią nienawiści wobec całej mojej ekipy. O mnie mówiono, że jestem gorszy niż Leni Riefenstahl, niemiecka reżyserka propagandowa, która współpracowała z Hitlerem.
To miało powstrzymać ludzi przed pójściem do kina na moje filmy. Ta metoda miała być skuteczniejsza niż cenzurowanie nas. Lepiej było oskarżyć nas, że jesteśmy antybrytyjscy działamy na szkodę własnego kraju i demolujemy to, na co rząd tak katorżniczo pracuje.
Z kolei ten scenariusz jest dla mnie znany z polskiego podwórka. To ulubiona retoryka naszych polityków.
Bo to ten sam mechanizm, tylko że teraz rządy układają się po cichu nie z unionistami, tylko z korporacjami, które drenują nasze zasoby naturalne. Dziś mamy mnóstwo takich wykwitów jak Thatcher, które również starają się sprawiać wrażenie, że w czasach kryzysu kontrolują sprawę.
Świetnie widać to teraz, w czasie pandemii, kiedy wszystko się sypie, a politycy i tak stają naprzeciwko kamer i bajdurzą, jak to wszystko mają pod kontrolą. I wskazują winnych - w Polsce wytykają palcem LGBT+, w Wielkiej Brytanii niezmiennie powtarzają o imigrantach, którzy przybyli na Wyspy zabrać Brytyjczykom pracę. Ale nie mówi się, że winne są wielkie firmy, które wyczerpują złoża naturalne, zabijając naszą planetę.
Nie mówi się, że wyprawiamy sobie wielki bal kosztem kolejnych pokoleń.
Wolimy piep… bzdury na temat tego, że tradycyjna rodzina jest zagrożona, zamiast przyznać, że jeśli nie weźmiemy się do roboty, to za dwa-trzy pokolenia czegoś takiego jak tradycyjna rodzina może już w ogóle nie być, bo dwoje dzieci może być niemożliwe do utrzymania.
Ken Loach był gościem zakończonego właśnie w Katowicach 10. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Transatlantyk. Śląskie, na którym wygłosił wirtualny masterclass