- Moment w życiu, w którym chłopak lub dziewczyna odkrywa swoją własną seksualność, może być naprawdę przerażającym doświadczeniem – mówił w wywiadzie David Robert Mitchell. Seksualność młodych reżyser uczynił zarówno tematem jak i podtekstem swojego drugiego filmu, *"Coś za mną chodzi".*
Pomysł Mitchella (jednocześnie scenarzysty i reżysera) jest prosty: poprzez kontakt seksualny osoba „przejmuje” lub – jak kto woli – „zaraża się” rodzajem specyficznej dolegliwości: ściga go widzialna tylko dla niej zjawa, która każdorazowo przybiera inną postać. Spotyka to nastoletnią Jay (Maika Monroe), która właśnie miała swój pierwszy raz z tajemniczym i nerwowym chłopakiem. Lęki związane z inicjacją, a także sam fakt seksu przedmałżeńskiego, stanowią budulce horroru – zarówno tego klasycznego, jak i w wydaniu slasherowym. Mitchell pokazuje bliżej nieokreśloną czasowo rzeczywistość amerykańskich przedmieść (mogą być to lata 80., 90. lub czasy nam współczesne), gdzie nastolatki pozostawione są same sobie, bez żadnej odgórnej kontroli. Dżumą tej łóżkowej swawoli – karą za nieodpowiedzialne igraszki – wydaje się być tytułowe „coś” - monstrum, przyjmujące za każdym razem inny kształt, przefiltrowany przez lęki osoby, która akurat jest „zarażona”.
Czasami będzie to upiorny dzieciak, kiedy indziej członek rodziny, niekiedy truposz rodem z Romerowskiego uniwersum.Zabawa polega na tym, że nigdy nie wiemy, czy postać, która pojawia się na dalszym planie w kadrze, jest śmiercionośna, czy to tylko „przypadkowy” statysta. Twórcy świetnie żonglują tu naszymi oczekiwaniami – pod względem fabularnych twistów „Coś za mną chodzi” bije na głowę większość współczesnych horrorów, których zaskakujące momenty ograniczają się do ujęć w stylu: „miał być morderca, a to tylko brachol wyskoczył i poklepał po plecach”.
Prawdziwe uznanie budzi również respekt, jakim Mitchell darzy sam gatunek. Kino grozy jest dla niego tym, czym być powinno i działa na widzów, jak ma działać rasowy horror: straszy.Brak tu niepotrzebnych mrugnięć okiem w stronę widza, postmodernistycznych figli, pastiszowego zacięcia, które są zmorami horrorów od premiery podówczas świeżego i oryginalnego „Krzyku” (1996) Wesa Cravena. Reżyserowi wystarcza kościec gatunku, aby stworzyć film kapitalny – pod tym względem blisko „Coś za mną chodzi” do kina Jamesa Wana. Mitchell również nie boi się korzystać z klasycznego rezerwuaru środków grozy: od głośnych syntezatorowych pasażów, które wypełniały slashery z lat 80., poprzez figurę ostatecznego zła wcielonego (znaną choćby z Kingowskiego „To!”), aż po stosunek seksualny stygmatyzujący bohaterów - „Coś za mną chodzi” jest horrorem pełną gębą. Nie dziwi, że w Stanach nastolatki ogłosiły go „najbardziej przerażającym horrorem wszech czasów”. Jestem pewien, że i u nas napędzi niezłego stracha widzom.