''Noc myśliwego'', reż. Charles Laughton
Film-legenda, od którego powinno zaczynać się każde zestawienie tego typu. Także dlatego, że jest to mocna przestroga: choć od czasu premiery w 1955 film Charlesa Laughtona (na zdjęciu u dołu) dorobił się zasłużonej opinii arcydzieła, które – podobnie, jak dekadę wcześniej “Obywatel Kane” Wellesa – wyprzedziło swoje czasy, dziś wciąż trudno doszukać się bardziej wyrazistego przypadku aktora, któremu debiut reżyserski złamał karierę.
"Noc myśliwego" to poetycka, ponura przypowieść o zepsuciu, chciwości i odkupieniu, a przy okazji realizatorska perła: thriller noir osuwający się w otchłań gotyckiego horroru, surrealistyczna, żywa ballada i list z samego dna piekła w jednym. Kręcąc film, Laughton inspirował się zarówno epickimi freskami D.W. Griffitha, jak i klasycznymi technikami niemieckiego ekspresjonizmu. Nie unikał też form eksperymentalnych – sama tylko splatająca w sobie rozmaite techniki ścieżka dźwiękowa była w 1955 czymś nowym i nieoczywistym. Z perspektywy czasu "Noc…" imponuje bogatą symboliką, przerażającą rolą Roberta Mitchuma i duszną, bezkompromisową wizją ery Wielkiej Depresji, pozostając przy tym żywym hołdem dla kina, w którym rozmaite techniki i odniesienia płynnie przeplatają się ze sobą, tworząc nową, spójną całość.
Ale wtedy, w dobie świetności systemu studyjnego, Film wzbudził konfuzję, zniechęcając do siebie tak formą, jak i treścią, a Laughtona jako człowieka z “czystym” umysłem, pozbawionego kompleksów i strachu, nieznającego pojęcia realizatorskiej sztampy, uznano za hochsztaplera i odstawiono na boczny tor. Laughton nie dożył współczesnego docenienia swojego filmu – umarł w 1962, niedoceniony i wyklęty, z dala od należnej mu chwały, przekonany o klęsce swojego filmu.