Kolejna edycja jednego z najciekawszych polskich festiwali filmowych już za nami. A czemu najciekawszych? Bo w zalewie tego typu imprez _American Film Festival_ wyróżnia się tym, że nie stara się na siłę wyważać drzwi i udawać mentora, który odkryje przed nami nowe filmowe lądy. _American_ pokazuje nam kino jakie bardzo dobrze znamy, czyli to amerykańskie. Cała zabawa i sukces tej imprezy polega jednak na tym, że pokazuje on je nam z zupełnie innej, nieznanej strony.
Są to zarówno fabuły jak i dokumenty. Filmy przeróżnych gatunków, a często wręcz takie, które bawią się owymi schematami gatunkowymi. Eksperymentalne kino niezależne młodych twórców oraz „filmy środka” znanych i uznanych reżyserów. To, co wyróżnia American Film Festival, to przede wszystkim świeże spojrzenie na kino z USA, które każdy z nas zna od dziecka, ale tylko od tej bardziej mainstreamowej strony. Dla przeciętnego widza kino amerykańskie to właściwie synonim blockbusterów i wielkich hollywoodzkich rozrywkowych widowisk (czasem lepszych, czasem gorszych), bądź oscarowych produkcji z wyższej półki. Ale ani jedno, ani drugie nie oddaje do końca całokształtu kinematografii zza wielkiej wody. Jest jeszcze wszystko to, co pośrodku – filmy arthouse’owe pełną gębą; twórcy nie bojący się eksperymentów i przekraczający granice artystyczne oraz poruszający trudną tematykę dotykającą moralności, problemów społecznych, socjalnych itp. Wielu ludzi kojarzy z czymś takim ambitne kino europejskie, ale fakt jest
taki, że w Stanach także pojawiają się owe produkcje, tworzone poza wielkimi wytwórniami, z dala od Hollywood, głównego nurtu i jakiejkolwiek komercji. Tylko że, mało kto ma okazję je zobaczyć; nawet w samej Ameryce mają bardzo ograniczoną dystrybucję, a co tu mówić o Europie. American Film Festival sprawdza się więc doskonale jako kopalnia ukrytych filmowych skarbów prosto z USA.
Orson Welles
Idealnie obrazują to dwie tegoroczne retrospektywy przedstawione widzom na festiwalu. Bohaterem pierwszej jest prawdziwy gigant kina i legenda w jednym, czyli Orson Welles. Przez wielu uważany za ojca współczesnej kinematografii. Dla wielu jest on, niestety, autorem jednego filmu – czyli przełomowego „Obywatela Kane'a”. I choć obraz ten jest bezsprzecznie arcydziełem, fabularnym i formalnym majstersztykiem, który popchnął rozwój kina co najmniej o parę kroków, to miał on na koncie szereg wspaniałych filmów, o których często się nie mówi i nigdzie nie pokazuje. Trzeba jednak odnotować, że American Film Festival i tak nie poszedł na skróty – organizatorzy postawili sobie wyzwanie nie tylko skompilowania najlepszych i najciekawszych filmów Wellesa, które pewnie bardziej oddani kinomani widzieli. Udało im się też wprowadzić parę smaczków. I tak, poza „Obywatelem...”; pokazano jego inne wybitne dzieła, jak chociażby „Wspaniałość Ambersonów”, nakręconą tuż po jego debiucie, która do dziś zachwyca wizualnie,
nowatorskimi ujęciami, pracą kamery, montażem. O tym jak wielki to film niech świadczy fakt, że sam reżyser nie był z niego zadowolony, bo dorwali się do niego producenci i mocno go przemontowali (usuwając prawie godzinę materiału), zmieniając zakończenie, a mimo to jest zachwycający. Pozostaje nam się tylko domyślać, jak wyglądałby w ostatecznej formie. Kolejnym znanym filmem tego reżysera pokazanym na American... był kryminał (jeden z ostatnich filmów klasycznego noir) "Dotyk zła”, ale i tym razem organizatorzy ubarwili seans, tym, że pokazali nam reżyserską wersję tego świetnego dzieła, która ujrzała światło dzienne dopiero w 1989 roku.
Zobacz zwiastun filmu "Dotyk zła":
Filmy Wellesa, co niebywałe, biorąc pod uwagę, że nakręcone zostały ponad 60 lat temu (!), do dziś zachwycają i są atrakcyjne dla widza, zarówno fabularnie jak i formalnie. Wirtuozerska dynamika, perfekcyjna praca z operatorem; dwa jego pierwsze filmy wystarczą, by pokazać skąd tyle szumu akurat wokół Wellesa. Ale, poza tym, organizatorzy pokazali także dzieła mistrza, które nie były dotąd znane, jak „Pan Arkadin” – jeden z najbardziej tajemniczych filmów w historii kina. Kryminał, który od strony formalnej jest czystą ekwilibrystyką. Pełen fabularnych elips, trików formalnych, zwariowanego montażu, mieszania różnych motywów gatunkowych – swoiste tour de force i the best of Orson Welles w jednym. Choć może fabularnie nie jest to jego największe dokonanie, to po raz kolejny pokazuje on, że technicznie wyprzedzał swoją epokę co najmniej o 30 lat! I w swoich czasach absolutnie nie miał sobie równych. Na dodatek zagorzali miłośnicy Wellesa otrzymali od American Film Festival nie lada gratkę – a była nią polska
premiera filmu „Too much Johnson”, który jest nieoficjalnym debiutem Wellesa! Sam reżyser podobno sądził, że jedyna kopia tego filmu zaginęła. Dopiero kilka lat temu odnaleziono ją we Włoszech i odrestaurowano. Pokaz na American... był więc niemałym wydarzeniem.
Whit Stillman
Orson Welles to gigant i dla wielu symbol amerykańskiego kina. Ale na American Film Festival nie zabrakło też miejsca dla twórców, którzy dla przeciętnego, nawet zorientowanego w filmowej geografii widza, są kompletnie nieznani. Do nich należy bohater drugiej retrospektywy, czyli Whit Stillman. Aż dziw bierze, że dotąd jego nazwisko tak słabo zapisało się w świadomości kinomanów. Jego filmy to doskonały, pełen ironii, lekkiej goryczy, humoru i intelektualnej zabawy portret mieszczańskiej burżuazji - młodego pokolenia absolwentów największych amerykańskich uczelni; prymusów i przyszłych przedstawicieli pokolenia „yuppies” (bez względu na to, czy im się to podoba, czy nie). W swoich filmach Stillman jest wprawdzie dość hermetyczny, bo nie wychodzi poza to środowisko, ale obrazuje je idealnie. Jego kapitalny debiut „Metropolitan”, który miał zresztą nominację do Oscara za scenariusz, to istna karuzela znakomicie napisanych dialogów, filozoficznych dysput, ciętych ripost, których nie powstydziłby się Woody
Allen. Postaci są fantastycznie napisane (szczególnie te kobiece, którym Stillman poświęca najwięcej uwagi); reżyser nadaje im też głębsze rysy, nie skupiając się tylko na ich rozterkach uczuciowych, ale też wpisując je w szerszy kontekst społeczny, socjalny (bieda, bezrobocie, brak perspektyw albo zwyczajna nuda, pustka życia karierowicza czy nieumiejętność znalezienia swojej drogi w życiu). Tworzy do niezwykle zajmujący, wciągający, ale też i prawdziwy obraz życia młodych ludzi, którzy wchodzą w dorosłe życie z szeregiem pytań i wątpliwości. Do tego Stillman również znakomicie oddaje ducha nie tylko młodych nowojorczyków, ale i samego Wielkiego Jabłka. Nowy Jork żyje i oddycha razem z bohaterami. Lekcja zaczerpnięta z „Annie Hall” czy „Manhattanu” Allena została odrobiona na piątkę z plusem.
Równie ciekawie prezentuje się późniejszy film Stillmana, „Rytmy nocy”. Doprawdy nie wiem czemu obraz ten nie zdołał się wcześniej przebić. Chociażby z dwóch względów – młode Chloe Sevigny oraz Kate Beckinsale w znakomitych rolach na początku swoich karier oraz fenomenalny soundtrack, zarówno ze szlagierami disco (Blondie czy Diana Ross) jak i mniej znanymi kawałkami, które hipnotyzują i wyrywają do tańca. „Rytmy nocy” to jednak przede wszystkim świetnie napisana opowieść o schyłku ery disco na początku lat 80. Tak jakby Eric Rohmer nakręcił "Gorączkę sobotniej nocy". Kapitalnie oddaje mentalnego i społecznego ducha tamtych czasów – narastający kryzys i bezrobocie mieszają się z uniwersalną historią o związkach, przyjaźniach, ambicjach i marzeniach zderzanych z rzeczywistością. Stillman opowiada o tym z taką lekkością i finezją, ale też i powagą, że nie sposób nie zaangażować się w tą opowieść.
Zobacz zwiastun filmu "Rytmy nocy":
Zniknięcie Elaonory Rigby i powrót Ala Pacino
A w regularnym programie imprezy cała masa ciekawego kina made in USA. Szczególnie interesująco prezentowały się najnowsze propozycje, również te, wokół których już teraz robi się głośno, chociażby w kontekście przyszłorocznych rozdań Złotych Globów i Oscarów. Organizatorzy sprostali wymaganiom i sprowadzili najgorętsze tytuły tego roku w Stanach. I tak, można było zobaczyć np. „Mapy gwiazd” Davida Cronenberga. Wprawdzie u nas film ten będzie w normalnej kinowej dystrybucji już od początku listopada, ale w Ameryce swoją premierę będzie miał dopiero w lutym przyszłego roku. To gorzka satyra na Hollywood i celebrytów utrzymana w tonacji niemalże greckiej tragedii, z fenomenalną rolą Julianne Moore. Nie jest to szczytowe osiągnięcie Cronenberga, ale i tak można zaliczyć „Mapy...” do bardziej udanych projektów tego reżysera, chyba od czasów „Wschodnich obietnic”.
Zobacz zwiastun filmu "Mapy gwiazd":
Niezwykle ciekawie prezentuje się za to projekt debiutanta Neda Bensona „Zniknięcie Elaonory Rigby”. W warstwie fabularnej jest to poruszający, kameralny dramat psychologiczny, rozgrywający się pomiędzy parą małżeńską, która przeżywa życiową tragedię w obliczu śmierci ich nowo narodzonego synka. Ich życie i związek zaczynają się rozpadać, a oni sami oddalać względem siebie. To delikatny i wzruszający film o miłości utraconej i próbach jej odzyskania. Wyjątkowość tego projektu polega na tym, że w jego skład wchodzą tak naprawdę trzy filmy. Wszystkie opowiadają tę samą historię, tyle że z innych perspektyw. Dwa pierwsze, pokazywane dotąd na światowych festiwalach (m.in. w Cannes), prezentują punkt widzenia wspomnianej pary. Film „Zniknięcie Elaonory Rigby: Ona” skupia się na tytułowej kobiecie (świetna Jessica Chastain, rola na miarę Oscara!), a z kolei „Zniknięcie Elaonory Rigby: On” na postaci jej męża, Connora (równie dobry James McAvoy). Na American Film Festiva była okazja zobaczyć „Zniknięcie Elaonory
Rigby: Oni”, czyli jak można się domyślić, tym razem historia opowiedziana jest jako spójna całość z obu perspektyw. Naprawdę ciekawy zabieg formalny, który potrafi zachęcić do obejrzenia pozostałych części.
Chociaż ostatecznie Al Pacino nie odwiedził Polski we wrześniu tego roku, to festiwalowa publiczność tłumnie stawiła się na projekcji filmu „Manglehorn” Davida Gordona Greena, z Pacino w roli tytułowej. I mało kto się zawiódł. Legendarny artysta już chyba od ponad dekady nie miał równie udanej i głębokiej kreacji aktorskiej, niewykluczone, że Akademia oscarowa także zwróci na niego uwagę. Film opowiada historię starszego człowieka, który stara się pogodzić z klęskami swojego życia, przede wszystkim z utraconą przed laty miłością. Czas najbardziej lubi spędzać ze swoim kotem, bywa zrzędliwy, wredny, nieprzyjemny, sarkastyczny, ale i ciepły, zabawny, pomocny. Z biegiem fabuły obserwujemy jak staruszek powoli uczy się zamknąć stare rozdziały swojego życia i otworzyć na nowo na świat. To dość prosta historia, ale wspaniale zagrana przez Pacino oraz cudownie sfilmowana przez Davida Gordona Greena. Nadał on tej opowieści znamiona bajki, pełnej barw, emocji, lekkiego surrealizmu, czasem delikatnych metafor oraz
poezji.
Whiplash!
Ale najmocniejsze uderzenia przyszły na sam koniec festiwalu. Wtedy to widownia mogła zobaczyć sensację tegorocznego Sundance, czyli film „Whiplash”. O tym obrazie jeszcze nie raz usłyszymy. Jest to historia młodego muzyka, Andrew (świetna rola Milesa Tennera), który ma ambicję zostania wielkim perkusistą jazzowym i przechodzi morderczy (fizycznie i psychicznie) trening pod batutą twardego i bezkompromisowego nauczyciela (genialna rola J.K. Simmonsa!), który pcha go do granic ludzkiej wytrzymałości. Fraza „pot, krew i łzy” realizuje się tu dosłownie. „Whiplash” to nie jest zwykły film o muzyce czy muzykach. Oczywiście, jazz odgrywa tu ważną rolę, bo melodie i rytmy wybrzmiewają niemalże z każdego kadru. Ale „Whiplash” to przede wszystkim poruszający i wbijający w fotel thriller psychologiczny o tym, jak daleko człowiek może się posunąć i ile poświęcić, by osiągnąć wielkość w swojej dziedzinie. To kino w stanie czystym – które niesie ze sobą potężną dawkę emocji zapierających dech w piersiach. Takiego filmu o
muzyce zdecydowanie jeszcze nie było. Fenomenalne aktorstwo, wirtuozerska reżyseria i montaż. To jeden z tych rzadkich przykładów obrazów, które zostają z widzem na długo po seansie. „Whiplash” to bez wątpienia jeden z najlepszych filmów, nie tylko tego roku, ale i ostatnich kilku lat.
Zobacz zwiastun filmu "Whiplash":
Podobnie jest w przypadku filmu zamknięcia festiwalu, czyli „Foxcatchera” Bennetta Millera. To poruszający, przerażający, niepokojący i niebezpiecznie wciągający dramat rozgrywający się pomiędzy olimpijskim zapaśnikiem (w tej roli Channing Tatum) i jego psychotycznym sponsorem (Steve Carrell jakiego dotąd nie widzieliście). Dramaturgia w tym filmie jest tak intensywnie rozpisana, a główni aktorzy tak świetni (szczególnie Carrell zachwyca – na pewno otrzyma nominację do Oscara), że chwilami ciężko w spokoju usiedzieć w fotelu. Już dawno żaden festiwal nie dostarczał widzom aż tylu, tak silnych emocji.
To była wyjątkowo mocna edycja American Film Festival. Po raz kolejny okazuje się, że mało który kraj potrafi opowiadać historie tak jak Amerykanie. Bez względu na to, czy robią to w sposób bardziej mainstreamowy czy arthouse’owy – ich filmy zawsze pełne są naturalności, humanizmu, budowania relacji widowni z bohaterami, bo to oni i ich życia są głównymi fundamentami każdego obrazu. Ten rok obfitował w szereg znakomitych dzieł, spośród których niemała część będzie konkurować między sobą o Oscary. American Film Festival jest więc miejscem, w którym można odpowiednio wcześniej obejrzeć, starannie wyselekcjonowane najlepsze filmy roku. Pozostaje nam tylko czekać na kolejną edycję, z nadzieją, że będzie jeszcze lepsza.