Ale cyrk!
Ach, cyrkowa arena! Hollywood pokochało ją przed kilkudziesięcioma laty, gdy obwoźne przedstawienia wciąż jeszcze rozpalały swoim sztuczkami masową wyobraźnię. Zakochiwał się na niej Charlie Chaplin, grasował Lon Chaney, wychowywał Dumbo, straszyły okaleczone dziwolągi Browninga... Cyrk stał się płaszczyzną gatunków - od melodramatu po kino grozy.
12.09.2005 18:10
Dziś sztuka cyrkowa jest już nieco zapomniana przez publikę, zaś przez filmowców wykorzystywana przede wszystkim jako makabryczny fetysz - wystarczy wspomnieć "Świętą krew" Jodorowskiego czy "Człowieka słonia" Lyncha.
Francis Lawrence, paradoksalnie - filmowy mięsożerca (nakręcił "Constantine'a" i "Jestem legendą"), uderza jednak w nutę nostalgii, sięgając po klasyczny trójkąt miłosny w stylu chaplinowskiego, nomen omen, "Cyrku". Ale "Woda dla słoni" nie jest wcale reinterpretacją tamtej opowieści, a dość bezmyślnym plagiatem z klasyka dalece bardziej współczesnego.
Tylko pomyślcie: film spięty jest narracyjną klamrą, w której podstarzały bohater wspomina swoją młodość, a właściwa fabuła dotyczy romansu ubogiego imigranta z dostojną żoną bogatego choleryka, podczas gdy gdzieś w tle majaczy widmo nieuchronnej tragedii. Brzmi znajomo? Powiedzmy to wprost: gdy cyrkowy namiot w końcu zapada się pod ciężarem emocji, przypomina tonący statek.
Zestawienie filmu Lawrence'a z "Titanikiem" to oczywista kurtuazja z mojej strony - młodszy kolega Jamesa Camerona nie ma jego talentu inscenizacyjnego, a rzemiosło jakim się posługuje, bywa dość niechlujne. Zgoda, spore wrażenie robi fakt, że film nakręcono praktycznie bez pomocy komputera, ale co pomyśleć o facecie, który nie zadał sobie wystarczająco trudu, by poznać rodzimy język swojego bohatera?
Grany przez Roberta Pattisona "chłopak znikąd" jest... Polakiem. Czasami mówi w naszym języku, ale żeby ukryć jego nieznajomość i fatalny akcent, wciska mu się w usta... kanapkę, każe mamrotać po pijaku albo zagłusza słowa turkotem jadącego pociągu. Gorzej, gdy fabuła wymaga od niego jednoznacznych, podniosłych deklaracji w stylu "Musze czi cosz powjeżesz".
Lingwistyczne zapasy Pattisona bywają nawet zabawne, podobnie zresztą fakt, że trenowany przez Polaków słoń uwielbia pić whisky całymi wiadrami, dość niechcący wpisując się w oczywisty i drażliwy stereotyp zapijaczonego Polaczka (jeden z bohaterów zostaje tak zresztą nazwany).
"Świat bazuje na sztuczkach" - mówi naszemu bohaterowi apodyktyczny August, mąż jego wybranki. Wyświechtany frazes niespodziewanie zamienia się w ponadczasową prawdę o kinie, czytelną tu i teraz. Poprzez nieszczęsne wykorzystanie polskiego języka, "Woda dla słoni" pozwala NAM zrozumieć kilka podstawowych bałamuctw kina hollywoodzkiego.
Nic nie jest prawdziwe! Pod stylową emalią kryje się bezrefleksyjna pogarda. Jeśli bohater Pattisona tak kocha, jak mówi po polsku, to ponadczasową (z założenia!) historię jego miłości pozostaje zdyskredytować jako wielką bzdurą. Ale... czy nie tego oczekujemy od kina mainstreamowego? Czy nie szukamy w nim właśnie tandetnego piękna, nieosiągalnych wrażeń, umowności?
Znamienne, że film, który my - Polacy, obarczyć możemy skłonnością do przekłamań, rozgrywa się właśnie na cyrkowej arenie, będąc wielkim, dobrze zrealizowanym przedstawieniem, cyrkową sztuczką, na której rozdziawiać możemy szczęki w niemym zachwycie.
Czasy popularności cyrków wprawdzie już minęły, ale inicjatywę przejęło kino. A przedstawienie musi trwać!