Alicja Bachleda-Curuś i jej synek byli o krok od tragedii
O największej od 20 lat nawałnicy w Los Angeles - ulewach, burzach i lawinach błotnych - Lidia i Tadeusz Bachledowie dowiedzieli się z telewizji. Z niepokojem śledzili informacje o setkach tysięcy ludzi pozbawionych prądu, odwołanych lotach i ofiarach śmiertelnych. Przede wszystkim niepokoili się o swoją ukochaną córkę, Alicję Bachledę-Curuś i jej synka Henry'ego Tadeusza. I choć aktorka zapewniła ich, że wszystko w porządku, tak naprawdę niewiele brakowało, a mogłoby dojść do tragedii.
Jak donosi "Rewia", Bachleda-Curuś nie chciała niepokoić rodziców (którzy drżeli ze strachu o jej życie, kiedy w zeszłym roku media donosiły o licznych pożarach w Stanach), choć przez moment sama bała się o bezpieczeństwo swoje i syna. Ogromne drzewo, które powaliła nawałnica, o mało nie upadło na jej dom - od tragedii dzieliło ją zaledwie kilka metrów.
Aktorka zapewniła rodziców, że nie ma żadnych powodów do obaw - i, mimo ich sugestii, nie chce przeprowadzić się w inne, bezpieczniejsze miejsce, z dala od wzgórz Hollywood. Nie wyobraża sobie życia w innym domu - rezydencję, w której obecnie mieszka, sama remontowała i właśnie w niej czuje się najlepiej.
- W Los Angeles mieszka nam się dobrze. To przemiłe miasto do życia, szczególnie dla dzieci. Dla Henia to raj. Ma i ocean, i góry, superszkołę, ogród, w którym może się bawić jak w dżungli lub świecie dinozaurów, a nawet po prostu się w nim zgubić. To są rzeczy, których nie chciałabym go pozbawiać - cytuje słowa gwiazdy "Rewia".
Aktorka niedawno odwiedziła Polskę i wystąpiła w filmie "Pitbull. Niebezpieczne kobiety". A już niedługo premierę będzie miał dramat z jej udziałem, "Polaris" w reżyserii Soudabeha Moradiana.