Andrzej Beya-Zaborski: Poprzedni film znam na pamięć, ale oglądam go zawsze kiedy mam chandrę.
Wykładowca, komik, perkusista i od 30 lat aktor Białostockiego Teatru Lalek. Za rolę komendanta policji w komedii Jacka Bromskiego „U Pana Boga za piecem” otrzymał nagrodę dla najlepszego aktora drugoplanowego na festiwalu w Gdyni w 1998 roku. Andrzej Beya-Zaborski opowiada o swojej przygodzie z rolą komisarza policji.
Jakie to uczucie, kiedy aktor teatru lalek debiutuje w filmie i od razu nagradzany jest jako najlepszy aktor drugoplanowy w kraju na najważniejszym festiwalu polskich filmów w Gdyni?
- Fantastyczne i szokujące! Dowartościowałem się i było to bardzo sympatyczne. Tylko koledzy mnie uspokajali i mówili, żebym się tak nie przejmował tą nagrodą, bo po niej na pewno nie będę miał żadnych propozycji. I tak generalnie było. Dopiero potem się coś powoli zaczęło pojawiać. Ale ja kino zawsze traktowałem jak przygodę. Lubię być na planie, lubię tę adrenalinę. Jest to oczywiście coś innego niż praca w teatrze. Aktor to człowiek do wynajęcia. Tam gdzie go zaproszą powinien być profesjonalistą.
Nie myślał Pan o porzuceniu lalek?
- Nie myślałem, bo teatr lalek jest moją pierwszą wielką miłością. Skończyłem szkołę, zatrudniłem się w teatrze i pracuję tam ponad 30 lat. Doskonale realizuję się i w teatrze i na planie. Nawet miałem propozycję, żeby przejść do Warszawy, ale nie. Ja przyjeżdżam do Warszawy, załatwiam co mam do załatwienia i szybko z niej wyjeżdżam.
Co się u Pana zmieniło zawodowo od czasu „U Pana Boga za piecem”?
- Zagrałem w około 40 filmach. Momentami jestem bardzo zapracowany. Ale ja uwielbiam ruch, uwielbiam poznawać nowych ludzi. Dla mnie każdy wyjazd to jest przygoda. Wczoraj grałem spektakl w Katowicach, dzisiaj jestem w Warszawie, a jutro mam próbę w Białymstoku, potem zajęcia ze studentami i jest fajnie. Nienawidzę, kiedy nic się nie dzieje. Jestem wtedy chory i piję.
Skąd czerpał Pan inspiracje do roli Komendanta?
- Komendant nie ma żadnego pierwowzoru. Jak przeczytałem scenariusz, to pomyślałem „Cholera, no komendanta muszę zagrać”. Ta postać od razu była mi bardzo bliska. Nie miałem z nią żadnych problemów. Nie zastanawiałem się jak to zrobić. To po prostu jestem ja. I ciekawa rzecz. Kiedy zaczynaliśmy pracę przy drugiej części, nie mogłem wrócić do tej postaci. Miałem problem. To dla mnie bardzo dziwne doświadczenie, że po 7 latach nie mogłem odnaleźć w sobie tej postaci. Wydawało się, że nie będę miał żadnego problemu, a okazało się, że to cholerny problem. Dopiero gdzieś po 3 dniach wróciłem do tego rytmu, do tego myślenia, do rozbawiania.
A co się zmieniło u pańskiego bohatera przez 10 lat?
- Komendant rzucił palenie i przytył. W międzyczasie miał zawał, córka powiła mu nieślubne dziecko i teraz komendant bardzo chce wydać ją za mąż. Ale ja się chyba fizycznie niewiele zmieniłem, bo ludzie ciągle mnie rozpoznają. Na przykład w tym tygodniu wracałem z Ustronia i spieszyłem się do Warszawy. Złapali mnie za prędkość. Policjant patrzy na mnie i mówi „A co komendant z taką prędkością jeździ?” A ja im „Panowie, chyba nie będziecie swojego karać?” Z tego miejsca ich serdecznie pozdrawiam
Na planie pełnił Pan nieformalną rolę konsultanta językowego. Z czym koledzy mieli problemy?
- Generalnie ze wszystkim. Problem polega na tym, żeby nie szarżować. Mówi się, że ludzie z Podlasia śledzikują. To polega na charakterystycznym zaśpiewie, zmianie ustawienia wyrazów. Generalnie to są takie smaczki, drobiazgi, ale charakterystyczne… …Nie można tego używać na siłę, bo brzmi sztucznie i od razu widać, że ktoś udaje. Mieli z tym problem koledzy z Warszawy, „obce”.
Jest Pan gorącym orędownikiem piękna Podlasia. Na czym Pana zdaniem polega ‘kresowy klimat’ „U Pana Boga w ogródku”? Czym może zaczarować widzów?
- Niesamowitym ciepłem. To szczególni ludzie, natura i ten czas, który stanął. Tutaj życie reguluje nie zegarek, nie telewizor, tylko pory dnia i roku. Człowiek ma czas na dystans, refleksje, rozmowę z samym sobą. Dlatego tutaj ludzie są bardziej otwarci, bardziej szczerzy.
Mam dom w lesie i kiedy wyjeżdżam poza Białystok i wjeżdżam w las, to spływają ze mnie wszystkie problemy. Z tej perspektywy wszystko wydaje się łatwiejsze. Kiedy pobędę tam chociaż kilka godzin, od razu przewartościowuję wiele spraw. I wydaje mi się, że to właśnie bije z tego filmu. To inny świat. Zresztą fantastycznie filmowany przez Ryszarda Lenczewskiego. Chwilami są to gotowe obrazy. Choćby kadr kiedy moja filmowa córka karmi piersią. Oglądałem „U Pana Boga w ogródku” już kilka razy i muszę powiedzieć, że wciąż wzrusza mnie Emilian jak wyznaje miłość Struzikowej. Łzy mi się pojawiają. Poprzedni film znam na pamięć, ale oglądam go zawsze kiedy mam chandrę. Myślę, że z tym filmem będzie podobnie.