Aneta Kopacz: nie trzeba krzyczeć, żeby poruszyć widza [WYWIAD]
– Pracując nad ** )
"Joanna" opowiada o matce 5-letniego Jasia, która cierpi na poważną chorobę. Aneta Kopacz przygląda się swojej bohaterce z dystansu, tworząc niezwykle intymny i szczery film o odchodzeniu, ale przede wszystkim o celebracji życia w cieniu śmiertelnej choroby. Skromna produkcja, która powstała m.in. dzięki wsparciu finansowemu internautów, podbiła serca publiczności na całym świecie i zdobyła nominację do Oscara w kategorii najlepszy dokument krótkometrażowy.
Czym „Joanna”, opowieść o umierającej na raka matce 5-letniego chłopca, oczarowała świat?
Wydaje mi się, że jest bardzo wiele elementów, które złożyły się na sukces „Joanny”. Sama bohaterka, ze swoją osobowością, mądrością, urodą, tak pięknie wypełniła film, że ludzie oglądają go po prostu dla niej. „Joanna” dotyka tematu śmierci, odchodzenia, ale stanowi jednocześnie celebrację życia i codzienności. Opowiada o rzeczach trudnych, bolesnych w sposób bardzo subtelny i nienachalny. Wydobywa na wierzch drobiazgi, na które będąc w ciągłym biegu nie zwracamy uwagi. Odrabianie z synem lekcji, leżenie na trawie, zbieranie grzybów, obserwowanie, jak rosną rośliny w ogrodzie, chodzenie w kaloszach po kałużach - zwyczajne sytuacje stanowią esencję tego filmu. Widząc coś takiego na ekranie, ludzie często czują, jakby odkryli coś dawno zapomnianego. Uważam, że paradoksalnie niezwykłość tego filmu polega na tym, że jest... zwykły.
„Jestem szczęśliwa, że zachorowałam. Przede wszystkim, dzięki rakowi zrozumiałam, że niewiele jest spraw wartych martwienia się.” To słowa bohaterki filmu, Joanny Sałygi.
Pracując nad filmem wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, czy musimy znać datę naszej śmierci, żeby umieć żyć. Tak naprawdę. Robić to, co nas uszczęśliwia, podejmować dobre decyzje, odważyć się realizować własne potrzeby... Nie tracić czasu, nie odkładać tego, co dla nas ważne na kiedyś. Tylko na kiedy? I kto nam da gwarancję, że to „kiedyś” w ogóle nastąpi?
Wydaje mi się, że siła tego filmu tkwi również w jego uniwersalności. W końcu „Joanna” jest przede wszystkim opowieścią o miłości matki do dziecka.
Uniwersalność tej historii jest bardzo istotna. Nieważne, skąd Joanna pochodzi, jakie ma wykształcenie, zawód, a nawet na co choruje. Cały film budowany jest na relacji matka-dziecko, która bazuje na absolutnie podstawowych emocjach i uczuciach. Człowiek w każdym zakątku Ziemi jest to w stanie poczuć i zrozumieć.
< Jak widzowie odbierają ten film?
Reakcje są przeróżne – czerpią z niego siłę chorzy lub zmagający się z bólem po utracie kogoś bliskiego. Niektórzy mówią, że dzięki „Joannie” odnaleźli sens w życiu, przestali przejmować się drobiazgami. Pewne małżeństwo powiedziało mi, że ten film pomógł im przezwyciężyć kryzys w związku. A jedna pani po seansie podeszła do mnie i wzruszona powiedziała: moja mama nigdy tak z mną nie rozmawiała.
Ogromnym atutem „Joanny” jest poczucie humoru. Pozwala na nabranie dystansu, potrzebny oddech. W jednej ze scen bohaterka rozmawia z mężem, żartując, że kiedy umrze, powinien sobie znaleźć kobietę z inną przykrą dolegliwością, na przykład... atopią.
Oni tacy byli, dlatego bardzo chciałam, żeby to znalazło się w filmie.
Pani film przeszedł długą drogę, od niszowego projektu finansowanego między innymi przez internautów do nominacji do Oscara. Domyślam się, że tematyka wystraszyła kilku potencjalnych sponsorów.
„Joanna” powstała za tak śmieszne pieniądze, że nadużyciem byłoby określenie „budżet filmu dokumentalnego”. Część kosztów pokryła Szkoła Wajdy, później w produkcję zaangażował się Narodowy Instytut Audiowizualny i dom mediowy Code Media. Zabrakło nam jednak pieniędzy na postprodukcję, więc zdecydowaliśmy się wziąć udział w projekcie wspieramkulture.pl. Dzięki internautom, w dużej mierze czytelnikom bloga Joanny, udało nam się zebrać potrzebną kwotę. Oni bardzo chcieli tę swoją Joannę jeszcze „wskrzesić” przynajmniej na ekranie.
Kiedy zaczynałam pracę nad „Joanną”, wielu osobom ten pomysł się nie podobał. Mówili o mnie „nawiedzona”. Tłumaczyłam, że chcę zrobić film o życiu, prosty, zmysłowy, subtelnie opowiadany. Nie wierzyli. Film o życiu, podczas gdy bohaterka cierpi na nieuleczalną chorobę? Niemożliwe. Raczej powstanie kolejny obraz raka, jakich wiele. Nie mogłam znaleźć operatora. Kolejni panowie odmawiali, twierdząc, że nie mają siły na tak trudny i depresyjny projekt. Na szczęście Jacek Bławut i Marcel Łoziński błyskawicznie odczytali moje wszystkie intencje. Przyszłam do nich z fragmentem zmontowanej dokumentacji, zapytałam, czy mam robić ten film. A oni na to: przecież ty go robisz, nie można cię już zatrzymać. Rób!” To mi dało wielką siłę na samym początku drogi.
Udało się pani zgromadzić na planie „Joanny” wybitnych fachowców. Za zdjęcia odpowiada nominowany do Oscara za „Idę” Łukasz Żal, muzykę napisał Jan A.P. Kaczmarek, który już ma statuetkę na swoim koncie.
Należy pamiętać, że kiedy Łukasz Żal zgadzał się na zrealizowanie zdjęć do mojego filmu, był jeszcze mało znanym operatorem. Najpierw była „Joanna”, potem „Ida”. Teraz pewnie bym się nie dopchała. Żartuję, rozmawialiśmy o kolejnych projektach, ale szczerze mówiąc, nie czuję, że to dobry moment, abyśmy teraz razem pracowali. Nie dlatego, że go nie doceniam. Uważam, że jest obrzydliwie utalentowanym gówniarzem [śmiech] i go uwielbiam. Jednak forma dokumentalna wymaga czasu, niezwykłej cierpliwości i elastyczności, a Łukasz odnosi poważne sukcesy i jego grafik musi być dobrze zaplanowany. Nie mogłabym mu tego zaoferować w dokumencie. Myślę, że jeszcze przyjdzie na nas czas.
Z Janem znaliśmy się wcześniej, dlatego łatwiej było mi go zaangażować do współpracy. Zatelefonowałam do niego, spotkaliśmy się, pokazałam pierwszą układkę montażową. Powiedziałam, że jest jedynym kompozytorem, który może napisać muzykę do tego projektu. Zaśmiał się, że w takim razie nie ma wyjścia, ale poprosiłam go, aby najpierw obejrzał materiał. Kilka dni później zadzwonił do mnie i powiedział, że się zgadza.
Powiedzieliśmy o Łukaszu i Janie, chciałam jeszcze zwrócić uwagę na pracę Jacka Hameli, jednego z najwybitniejszych polskich reżyserów dźwięku. Jacek wykonał niezwykle ważną i fantastyczną robotę dla filmu, w dodatku pro bono. Kiedy po raz pierwszy wchodziłam do jego studia, minęłam się z panem Andrzejem Wajdą, który kończył wówczas pracę nad „Wałęsą”. Pamiętam, że pomyślałam wtedy: „co ja tutaj robię?”. Z takim małym filmikiem, skromnym budżetem. Bardzo się denerwowałam, kiedy oglądaliśmy wspólnie z Jackiem nieudźwiękowioną wersję. Po seansie powiedział, że to dla niego zaszczyt, że przyszłam do niego. Byłam w siódmym niebie.
Kiedy oglądałam „Joannę” po raz pierwszy, nie znając pani dorobku, byłam pod wrażeniem pani warsztatu i reżyserskiej intuicji. Byłam przekonana, że to film doświadczonego dokumentalisty. Tymczasem okazuje się, że pani jest niemalże debiutantką.
„Joanna” jest moim pierwszym w pełni profesjonalnym filmem. Zrobiłam wcześniej wspólnie z kolegą trzy amatorskie projekty, spośród których tylko jeden - „Spacer” z 2010 roku – zaprezentowaliśmy na polskich festiwalach i otrzymaliśmy kilka nagród. Wszystko robiliśmy sami, bez producentów, kierowników produkcji, dotacji. Po prostu pakowaliśmy kamerę i jechaliśmy na zdjęcia. Dobrze wspominam ten czas. Mieliśmy mnóstwo energii i zapału do robienia filmów.
Zorganizowaliśmy też pokaz naszych trzech wspólnych filmów – „1 maja”, „Zapraszamy do fryzjera” i wspomnianego „Spaceru” – w Centrum Sztuki Współczesnej i bardzo zaskoczyło nas, jak pozytywnie odebrała je publiczność. Znajomi przekonują mnie, że te niszowe, zrealizowane w pół-amatorskich warunkach produkcje, mają w sobie potencjał. Potrzebują tylko profesjonalnej postprodukcji.
Ma pani niezwykle subtelne spojrzenie na świat. W „Joannie” nigdy nie dociska pani przysłowiowego pedału za mocno. To zasługa reżyserskiej intuicji czy miała pani jasne instrukcje, czego nie wolno pokazać?
Nie miałam żadnych instrukcji, co wolno, a czego nie wolno pokazywać. Joanna nigdy nie ingerowała w moją pracę. Początkowo nie mogliśmy filmować w domu, ponieważ to była ich prywatna przestrzeń, którą chcieli zachować tylko dla siebie. Bardzo szybko jednak zmienili zdanie. Kiedy pewnego dnia umawiałam z Piotrem, mężem Joanny, kolejny dzień zdjęciowy, pytałam, jakie mają plany i czy możemy w nich uczestniczyć, usłyszałam w słuchawce: „wiesz ona tak ci ufa, że możesz wszystko”. To był bardzo ważny dzień. Zdobycie zaufania Joanny w tak krótkim czasie wiele dla mnie znaczyło.
Od samego początku chciałam, aby film był subtelny i wyważony. Nie miałam potrzeby dociskania gazu. Sądzę, że nie trzeba krzyczeć, żeby poruszyć widza.
A jednak mimo takiej deklaracji ze strony bohaterów nie ma w pani filmie ani jednej sceny, która byłaby w pewien sposób nachalna, narzucająca się.
Każdy z nas doskonale zdaje sobie sprawę, jak wygląda umieranie na raka. Tylko czy pokazywanie tego na ekranie cokolwiek wnosi do mojej historii? Myślę, że nie. Czułam, że ta opowieść dużo mocniej wybrzmi, kiedy pokażemy, co Joanna straciła. Piękne, zupełnie zwyczajne chwile w otoczeniu najbliższych.
Ostatnie dwa lata życia poświęciła pani niskobudżetowej produkcji. Czy teraz, po deszczu nagród i nominacji do Oscara, można mówić o sukcesie nie tylko artystycznym, ale i finansowym?
Skądże. Jesteśmy z moim partnerem pogrążeni w strasznych długach, nie wiem, kiedy się z nich wygrzebiemy. To jest jednak – niestety – cena pasji. Bardzo mnie cieszy sukces filmu, to, że moja praca została tak niezwykle doceniona. Cieniem kładą się na tym sukcesie jednak sprawy bardziej przyziemne. Od ponad dwóch lat ledwo wiążemy koniec z końcem, choć powinnam raczej powiedzieć, że w ogóle ich nie wiążemy ze sobą. Może za kilka lat osiągnę pułap, w którym będę mogła ledwo wiązać koniec z końcem, jak dokumentaliści w tym kraju [śmiech].
Wciąż mając w pamięci dwuletnią walkę o „Joannę”, myśli pani już o kolejnym filmie?
Przygotowuję obecnie nowy projekt, złożyłam już wniosek w PISFie i czekam na decyzję. Na tym etapie nie mogę zbyt wiele zdradzić. To będzie film bardzo trudny w realizacji i angażujący emocjonalnie. Nie wszystkim się podoba. Ale „Joanna” także miała wielu przeciwników.
Ma pani jeszcze siłę na Oscary?
Lecę do Los Angeles, gdzie odbędzie się spotkanie wszystkich twórców nominowanych filmów. Niestety jestem tak bardzo zajęta, że nie obejrzałam ani jednego nominowanego do Oscara filmu! Nie miałam nawet czasu pójść do kina. „Joanna” zatarła w moim życiu granice między pracą a życiem prywatnym. Film jest obecny w każdej niemal chwili. Nie było jeszcze dłuższego momentu, w którym kończę pracę i odpoczywam. W środku nocy rozmawiam z agentami z Los Angeles, w Boże Narodzenie autoryzuję wywiady... Radość z niebywałego sukcesu „Joanny” to jedno, a potworne zmęczenie to drugie.
Planuje pani odpocząć, kiedy całe to zamieszanie wokół Oscarów się skończy?
Koniecznie. Boję się tylko, że jak nie daj Boże dostaniemy tego Oscara, nie będzie mowy o żadnym urlopie [śmiech].
A ja mimo wszystko trzymam kciuki za „Joannę”.
Dziękuję.