Trwa ładowanie...
d1ddgux
01-03-2013 10:40

Angielski piknik na amerykańskim kocyku

d1ddgux
d1ddgux

O tym, że kino lubi ekranizacje pikantnych historii z przeszłości wiemy nie od dziś. Tym lepiej, jeśli owa historia ma związek z postaciami znanymi i chętnie komentowanymi przez opinię publiczną – gwiazdami, politykami, ludźmi władzy. Wówczas film może skupić się na tym, co robi najlepiej: mozolnym zdejmowaniu podtrzymywanej starannie przez oficjalna narrację maski i wejściu takim indywiduom z butami prosto do pełnego smakowitych ploteczek łóżka.

Próby dyskontowania takiego chwytliwego tematu bywają jałowe, ale niekiedy udaje się osiągnąć im sukces – ostatnio tak działo się w uroczym i świetnie zagranym „Moim tygodniu z Marilyn” i nagrodzonym Oscarem „Jak zostać królem”. „Weekend z królem” (zdaje się, że od czasu nagrody dla Hoopera dystrybutorzy są przekonani, że słowo „król” w tytule gwarantuje powodzenie) to nieco mniej pomysłowa produkcja, choć nie pozbawiona uroku i czaru.

Jej anachroniczność przejawia się głównie poprzez perspektywę, z jakiej snuta jest narracja – a jest to perspektywa kobiety omamionej przez czarowne kłamstewka wielkiego wodza. Urokowi Franklina Delano Roosevelta (Bill Murray), 32. prezydenta Stanów Zjednoczonych, ulega jego daleka kuzynka Daisy (Laura Linney)
, niedowartościowana stara panna, która pełne zainteresowania spojrzenie mężczyzny traktuje niemal jak dar niebios. Z tego powodu film jest bezkrytycznie „męskocentryczny”. Delektuje się ubranymi w gentlemański kostium, a w istocie szowinistycznymi, opowiastkami i rozgrzesza krzywdzącego swoje bliskie kobiety bohatera, składając jego „słabość” na karb (oczywistość!) męskiej natury i (budzącej żal, nie złość!) desperackiej potrzeby podziwu i akceptacji, spowodowanej ułomnością fizyczną.

Kobiety są u Rogera Michella w tle, co wydaje się naturalne, biorąc pod uwagę, że film rozgrywa się w latach trzydziestych, a jego fabularną osią jest wizyta brytyjskiego króla Jerzego VI wraz z żoną w posiadłości Rooseveltów, której celem ma być przedyskutowanie politycznych zagrożeń, nadciągających nad Europę. Męski świat! Jednak dla chcącego nic trudnego – np. u Hoopera królowa Elżbieta była silną, charakterną babką – tu jest marudną i irytującą „konserwą” przejmująca się wyłącznie pozorami i etykietą. Takich sytuacji jest w „Weekendzie...” o wiele więcej. A że film nie powstał 80 lat temu, to tej, rozróżniającej płci na lepszą i gorszą, hierarchii nie chcę mu wybaczać.

d1ddgux

Jednak warto uczciwie odnotować, że dla widzów, którzy nie przepuszczają każdego filmu przez filtr równouprawnienia i ideologii, ta warstwa może być niezauważalna – albo po prostu nieistotna. Chętniej skupią się na dobrej roli Murraya, który wiarygodnie wypada w roli częściowo sparaliżowanego przez polio prezydenta czy atrakcyjnej scenografii. Spodoba im się okazjonalnie objawiający się, dość inteligentny humor i ogólna „gładkość” tej elegancko opakowanej filmowej opowieści. „Weekend...” to taki właśnie film na sobotę, pozycja „odpoczynkowa”. Niezbyt wymagająca, raczej przyjemna i wystarczająco mało zajmująca, by nie przeszkadzać sobie w pracy, myśląc o niej przez cały najbliższy tydzień.

d1ddgux
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1ddgux