Anioł Zagłady
Sidney Prescott nie ma szczęścia. Przyciąga psychopatów, niczym dobry psychiatryk. Biegają za nią z nożem, prześladują, mordują najbliższych. Ba, sami często są tymi ostatnimi. Nie bez powodu: dla społeczności małomiasteczkowego Woodsboro Sidney od lat pozostaje symbolicznym obiektem zazdrości i kompleksów. Piękna, inteligentna, z dobrego domu – w świecie zdradzanych licealistek, nieśmiałych geeków i porzuconych przez rodziców nastolatków zawsze była irytującą, czerwoną płachtą.
Ba, jest nią nawet teraz, jako dorosła, straumowana kobieta po przejściach, powracająca do Woodsboro 11 lat po wydarzeniach z poprzedniej części. To, że z tej okazji czyha na nią kolejny sfrustrowany maniak, nie zaskoczyło chyba nawet jej samej. Na przestrzeni lat zdążyła się już przyzwyczaić, że jej nemezis wraca, niczym bumerang.
Żelazna konsekwencja, z jaką Wes Craven konfrontuje swoją bohaterkę z jej własnym przeznaczeniem, jest największą wadą czwartego „Krzyku”. Jeśli powyższe uwagi weźmiecie sobie do serca, tożsamość mordercy rozpracujecie stosunkowo łatwo, a listę potencjalnych ofiar zawęzicie do niezbędnego minimum.
Świadomość trawestacji obowiązujących w gatunku slasher movies zasad, która przed laty stała się źródłem wielu fabularnych niespodzianek (przypomnijmy choćby, że największa wówczas gwiazda „Krzyku”, Drew Barrymore, ginie w pierwszej scenie) i znakiem rozpoznawczym serii, dziś jest czynnikiem łatwym do rozszyfrowania, wręcz przewidywalnym.
Trudno uśpić kinofilską czujność, gdy ma się świadomość, że na każdym kroku czyhać może wolta, a każda z żelaznych niegdyś reguł konwencji może zostać w dowolnej chwili złamana. Nastawcie uszu i oczu (lub wręcz przeciwnie, jeśli coś ma was zaskoczyć), bo jeśli w nowym „Krzyku” ktoś coś mówi lub robi, to nie bez powodu. Każdy gest może tu być tabliczką z napisem „zginę” lub „przeżyję”.
Cravenowi i powracającemu po krótkiej, acz pamiętliwej przerwie („Krzyk 3”) scenarzyście Kevinowi Williamsonowi pary starcza na nieco ponad pół godziny. Po świetnym początku i udanym wprowadzeniu nas w dalsze losy Sidney i jej przyjaciół, okazuje się jednak, że obu im wciąż brakuje odwagi, by przełamać jedno z ostatnich tabu gatunku i samej serii – nieśmiertelności kluczowych dla franczyzy postaci.
Zawsze jest o krok, zawsze niby już, ale ostatecznie Sidney i jej znajomi z poprzednich części jakimś cudem, nadludzkim wysiłkiem, uchodzą z życiem. Hollywood rządzi się w końcu swoimi prawami – realizację piątej części już zapowiedziano, a Campbell, Cox i Arquette, których kariery od poprzedniej odsłony zdążyły przygasnąć, woleliby pewnie mieć w niej swoje miejsce.