As w rękawie
To spóźniony film. Co najmniej o kilka lat. Wystarczy rozejrzeć się wokół. Animacji, ale też tworów stricte aktorskich, polemizujących z istotą superbohaterskości powstało ostatnimi czasy na pęczki. Poczynając od "Iniemamocnych", na "Strażnikach" kończąc. Co nie znaczy od razu, że "Megamocny" jest filmem nieudanym. Nie. Twórcy starają się wycisnąć z przeżutej formuły ostatnie soki. I udaje im się. Dlatego tym razem bądźmy jeszcze łaskawi. Marudzić będziemy przy następnej okazji.
Zaletą "Megamocnego" jest przede wszystkim to, że w pławiąc się w cytatach i nawiązaniach do klasyki, Tom McGrath nie tylko zachowuje zdrowy rozsądek, ale też chce i potrafi skupić się na swoim bohaterze. Słowem, nie pozwala, by piorunująca otoczka wizualna (3D, a jakże) przytłoczyła sprawy ważniejsze. Dzięki temu możemy w jego bohatera uwierzyć, zaufać mu, polubić go. Nawet jeśli w rzeczywistości niezłe z niego ziółko.
McGrath zręcznie rozdaje karty, mimo, iż stosunkowo łatwo podejrzeć, które z nich są znaczone. Wiele nowego tu nie doświadczymy. Ot, stara śpiewka o tym, że zbawcy świata to zakompleksieni samotnicy, a każdy z nas ma w sobie pokłady dobra. Stosunkową nowością jest za to teoria, że o naszym losie decyduje seria przypadków – zbiór czynników kierunkujących nas tak, a nie inaczej. I chwała za to, bowiem podobnych prawd wciąż we współczesnym kinie niedostatek.