Bajki, browary i bzykanko
Utrzymany w estetyce produkcji grindhouse świetny „Hell Ride” Larry’ego Bishopa, jest kolejnym dowodem na to, że oglądanie pewnych filmów z pominięciem kulturowego kontekstu, może okazać się po prostu bezcelowe.
15.07.2010 10:59
Aby obiektywnie ocenić „Hell Ride” musimy cofnąć się do Stanów Zjednoczonych pierwszej połowy ubiegłego wieku, a dokładniej rzecz biorąc na Zachodnie Wybrzeże, tuż po II Wojnie Światowej. To właśnie tam w późnych latach 40. powstały pierwsze kluby motocyklowe. Zrzeszeni w nich członkowie stopniowo przekształcili się w subkulturę motocyklistów, skupiających się wokół zmotoryzowanych gangów.
Gangi dość szybko zaistniały w świadomości opinii publicznej, co rusz alarmowanej kryminalnymi wybrykami młodocianych buntowników, otwarcie kontestujących system wartości swoich rodziców. Pierwszym filmem próbującym opisać kulturę motocyklową był „Dziki” z Marlonem Brando, jednak prawdziwa eksplozja tej tematyki przypada na lata 60., kiedy na ekrany kin drive-in wdarł się przebojem „The Wild Angels” z Peter Fondą i Nancy Sinatrą w rolach głównych. Dzięki niezależnej produkcji Rogera Cormana narodził się nowy gatunek, który bez cienia żenady epatował widzów tematyką przemocy, seksu i dwóch kółek. „Hell Ride”, którego producentem wykonawczym został Quentin Tarantino, to nic innego, jak hołd złożony tamtym filmom. Czy Bishop podołał temu, wydawać by się mogło, łatwemu zadaniu?
Reżyser opowiada nam historię tak banalną i prostą, jak budowa przysłowiowego cepa. Gdzieś na skąpanych w słońcu i zapomnianych przez Boga kalifornijskich bezdrożach stają naprzeciwko siebie dwa motocyklowe gangi: The Victors i The 666ers. Pistolero, herszt Victorsów, wraz z wiernymi kompanami, rozpoczyna krwawą krucjatę przeciw przywódcom konkurencyjnego gangu. Stawką w tej rozgrywce jest honor, pieniądze i zemsta za wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat. Rozpoczyna się krwawa jatka, z której nikt nie wyjdzie bez szwanku.
Nie ma co ukrywać. Meandry scenariusza nie porażają, ale nie o to tu przecież chodzi. W zamyśle Bishopa pretekstowa fabuła nie miała być na pewno dominującym składnikiem, dla którego większość z nas zasiada przed telewizorami. Podkreśla to również zastosowanie prostej, bezpretensjonalnej narracji. Dlaczego więc „Hell Ride” wart jest uwagi?
Obraz to nostalgiczny hołd złożony zapomnianemu epizodowi amerykańskiego kina. A kto lepiej mógłby opowiedzieć historię spowitą kłębami spalin, jeśli nie aktor, którzy debiutował w takich produkcjach? Bishop postanowił jeszcze raz wsiąść... ...na motor i i po raz ostatni opowiedzieć o zemście, lojalności i braterstwie. Wyszło mu to świetnie.
W każdym swoim aspekcie „Hell Ride” to najprawdziwsze kino grindhouse. Pretekstowa fabuła, przerysowane papierowe postacie i pozbawiony jakichkolwiek ambicji przekaz. Z ekranu wylewa się piwo i przemoc, a jednowymiarowi bohaterowie to niegrzeczni chłopcy, dla których kobiety są jedynie dodatkiem do wypasionych motocykli i spluw.
Od strony formalnej film również nie pozostawia złudzeń. Praca kamery, montaż, krótki czas trwania, a nawet ścieżka dźwiękowa podporządkowane są jedynie dążeniu do jak najwierniejszego uchwycenia ducha kina exploitation. O wszystkich tych aspektach alarmuje zresztą plakat, w swojej campowej stylistyce, nawiązujący do obskurnych produkcji sprzed lat.
Bishop zaprosił do współpracy innych weteranów kina, którzy tak jak on ze wzruszeniem wspominają stare dobre czasy. Na ekranie widzimy króla niskobudżetowych produkcji Davida Carradine’a oraz Dennisa Hoopera, który ma na koncie chyba najsłynniejszy motocyklowy epizod w historii kina. Da się odczuć, że dla nich udział w tym filmie to naprawdę coś szczególnego. Starym wygom partnerują Michael Madsen, Vinnie Jones oraz, z całej piątki, najmniej przekonujący Eric Balfour.
Bishop nie kryje, jakie kino chciał zrobić i jest w tym do końca konsekwentny. Znając stylistykę, w jakiej poruszają się twórcy, widz bez problemu kupi „Hell Ride”. Jednak brak świadomości, jakie intencje przyświecały reżyserowi, sprawi, że film Bishopa zostanie odebrany, jako infantylna historia pozbawiona głębszego sensu i celowości. Jeśli więc nie wyszedłeś z kina w połowie „Planet Terror”, a lata 70. uważasz za najlepszy okres amerykańskiego kina, to ten film jest dla Ciebie. Jeśli nie, po prostu go sobie podaruj.