Bartosz Żurawiecki: Felieton demaskatorski
Pamiętacie film Roberta Altmana “Pret-a-porter”? Julia Roberts grała tam amerykańską dziennikarkę o bojowym nazwisku Anne Eisenhower, która udaje się z wizytą służbową do stolicy Francji, Paryża na pokazy mody haute couture. Przez cały czas swojego pobytu nie wychodzi jednak z pokoju hotelowego, w którym oddaje się działalności alkoholowo-seksualnej. A relacje z pokazów pisze na podstawie tego, co zobaczy w telewizji.
Od wielu lat postać ta jest moim niedoścignionym ideałem. Myślę o niej z zazdrością, gdy w mroźny poranek ważnej filmowej imprezy udaję się na pierwszy pokaz prasowy lub, gdy nocą wracam bez życia i z zapaleniem spojówek do taniego pensjonatu, po zaliczeniu pięciu marnych produkcji.
Jednak podczas ostatniego festiwalu w Berlinie uświadomiłem sobie, że Anne Eisenhower nie tylko można, ale i trzeba naśladować. I że już co najmniej kilku moich kolegów i kilka koleżanek po fachu poszło już w jej ślady.
No bo tak – na wielkich festiwalach pokazują coś ze 400 filmów. Wiadomo, że żaden człowiek normalny czy nienormalny nie obejrzy w ciągu 10 dni choćby ¼ tego zestawu. Zwłaszcza iż wcale nie chce oglądać, gdyż co najmniej 90 procent programu stanowią filmy słabe, ewentualnie przeciętne. Co gorsza, pokazy prasowe zaczynają się najpóźniej o dziewiątej rano, kończą zaś grubo po północy.
Dziennikarz skrupulatny naraża więc swoje cenne życie i zdrowie opłacane przez redakcję delegującą, sypiając po cztery-pięć godzin dziennie (chyba, że - co też się zdarza - odsypia na pokazach).
A jeśli jeszcze chce zaliczyć liczne nocne bankiety, to nie pozostaje mu nic innego, jak dokonać wyboru mniejszego zła… zabawa czy obowiązek. I niech nikt mi tu nie wmawia, że to obowiązek jest mniejszym złem. Bo też – prawdę powiedziawszy – kogo z odbiorców interesuje kolejny wstrząsający debiut fabularny z Brazylii czy Korei Południowej? Owszem, niewykluczone, że dziełko to dostanie Złotego Misia czy innego Krecika, ale od czegóż wtedy są tony materiałów promocyjnych, którymi organizatorzy zapychają dziennikarskie skrzynki, tudzież błyskawiczne recenzje w pismach branżowych rozdawanych na festiwalu za darmo. Należy jedynie znać trochę angielski.
Za to na bankietach można się otrzeć o tego czy innego celebryta, strzelić sobie z nim fotkę “na Jolkę”, a resztę dopełnić relacją z konferencji prasowej, na której zadaje się gwieździe pytania typu: “Co Pan/ Pani czuje, gdy Pan/ Pani całuje? albo “Jak się Pan/Pani przygotowuje do wielkiej nocy oscarowej?”. Lub sponsorowanym wywiadem przy tzw. “round table”, gdzie siedzi dziesięć osób z różnych krajów, więc w ogóle można o nic nie pytać (szczególnie kiedy ma się kaca po bankiecie), wystarczy nagrać pytania współbiesiadników.
Ci zaś z mistrzów pióra, eteru czy kamery, którzy szczególnie dbają o to, by finansująca ich korporacja medialna nie poniosła żadnego uszczerbku na zasobach ludzkich, podczas imprez masowych typu festiwale, wzorem Anne Eisenhower w ogóle nie opuszczają pokoi hotelowych. Mają od niej lepiej, gdyż do licznych kanałów telewizyjnych doszedł jeszcze nieskończony Internet. Tam można znaleźć wszystko, czego się potrzebuje. Z wyjątkiem minibaru.
Festiwale to zresztą pół biedy. Przynajmniej człowiek sobie poniesione koszta w delegacji rozliczy. Ale pomyślcie o Oscarach! Naprawdę sądzicie, że aktywni zawodowo członkowie Akademii mają czas oglądać te setki filmów, które trzeba potem nominować?! Przecież oni muszą zarabiać na utrzymanie swoich posiadłości, organizacji charytatywnych i sekt. Dlatego też decydują za nich dziadkowie, wnuki, służące, kochanki i ogrodnicy. Nie dziwcie się więc, proszę, że statuetki trafiają potem w tak dziwne ręce.
Ręka rękę myje. A głupiemu radość…