Jakiś czas temu Magdalena Lankosz napisała na tych łamach o filmie *Mike Millsa w kontekście bohaterów homoseksualnych. Także pod tym względem są „Debiutanci” dziełem wyjątkowym, pionierskim można by rzec, bo nie przypominam sobie, bym spotkał się wcześniej z coming outem 75-latka. W filmie Millsa z szafy wychodzi ojciec głównego bohatera, Hal (świetny Christopher Plummer), który prawie pół wieku spędził w małżeństwie i dopiero po śmierci żony odważył się powiedzieć innym prawdę o sobie. Po tym wyznaniu zaczął prowadzić „gejowski styl życia” na całego, tak jakby chciał nadrobić w ostatniej chwili wszystkie stracone poniekąd lata.*
Ale - niezależnie od uroku i oryginalności tego wątku (skądinąd, opartego na autobiograficznych doświadczeniach reżysera) – również w perspektywie heteroseksualnej „Debiutanci” warci są szczególnej uwagi. Albo, inaczej mówiąc – należy ich docenić, gdyż generalnie proponują inne spojrzenie na męskość. Grany przez Ewana McGregora, Oliver jest dobiegającym czterdziestki rysownikiem z kolekcją niezbyt udanych związków na koncie. Fakt, że nie potrafi on wejść w dłuższą i stabilną relację z żadną kobietą, można poniekąd tłumaczyć chłodem, jaki panował w jego rodzinie. Przeważnie nieobecny w domu ojciec udawał kogoś, kim nie był, matka królowała więc we własnych, ekscentrycznych światach. Sama zresztą też wyparła się swego czasu żydowskich korzeni. Oliver, który w dzieciństwie przebywał niemal wyłącznie w jej towarzystwie, także wyrósł na outsidera, introwertyka, melancholika. I to kolejny powód tłumaczący jego samotność.
Ale jest jeszcze jeden poziom tej sytuacji. Poziom kulturowy. Oliver nie mieści się bowiem w standardach typowych męskich, heteroseksualnych zachowań. Nie jest playboyem ani amantem. Nie dąży do stworzenia „podstawowej jednostki społecznej” i przekazania genów, nie zgrywa maczo, nie zdobywa kobiet, nie sika z kumplami pod płotem. Jest mężczyzną wrażliwym, czułym, delikatnym, bez pretensji do podboju świata czy dominacji nad innymi, bez nadprodukcji testosteronu. Pozbawiony uprzedzeń (choćby w stosunku do gejów) nie boi się przyznać do swoich słabości, błędów, do swoich uczuć (np. płacze głośno po śmierci ojca). Jest, prawdę mówiąc, facetem wyjątkowym. A tę wyjątkowość podkreśla jeszcze fakt, że gra go z pełną wiarygodnością Ewan McGregor – moim zdaniem, najciekawszy obecnie aktor światowego kina. Owszem, obsługuje on również mainstreamowe hity („Gwiezdne wojny” chociażby), ale przede wszystkim ochoczo bierze role nieszablonowe, wręcz ryzykowne. Takie, które właśnie redefiniują męskość, kwestionują jej
konserwatywne wzorce: Renton w „Trainspotting”, Curt Wild w „Idolu”, Jerome w „Pillow Book”, Billy w „Scenach z życia intymnego”, Philip Morris w „I Love You, Philip Morris”, teraz Oliver w „Debiutantach”. McGregor, przyjmując te propozycje, wykazuje się prawdziwie męską odwagą, z tym, że jest odwaga na miarę XXI wieku. Kocham Ewana!
Taki jak jego bohater jest też cały film Millsa – łagodny, subtelny, zabawny i smutny jednocześnie, otwarty, swobodny w formie, bez skrępowania łączący różne płaszczyzny czasowe oraz tonacje. Poza tym, wyzbyty morału, przesłania, happy endu i innych natręctw charakterystycznych dla sztuki patriarchalnej, dydaktycznej. To nie jest film, który stawia sobie za cel o czymkolwiek nas pouczyć. Daje nam pełną wolność odbioru. Jeśli tylko nastroimy się na fale, na których nadają bohaterowie, rozkosz czeka nas niezrównana. Tak, „Debiutantom” bliżej do improwizowanych utworów muzycznych niż solennych fabuł. W każdym razie, to świetne kino!