Trwa ładowanie...
06-09-2010 11:41

Bartosz Żurawiecki: Rozpusta na akademii

Bartosz Żurawiecki: Rozpusta na akademiiŹródło: Vivarto
d2gu385
d2gu385

Jestem wielkim miłośnikiem starych filmów Carlosa Saury. Tych z lat 60. i 70., takich jak: ”Mrożony peppermint”, „Anna i wilki”, „Kuzynka Angelica” czy „Nakarmić kruki”. Zagłębiają się one w świat ludzkich obsesji, wspomnień, zakazanych pragnień, ale jednocześnie świetnie oddają duszną atmosferę Hiszpanii czasów frankizmu. Kult macho, wszechobecną przemoc – dosłowną i symboliczną, tyranię Kościoła katolickiego, straszącego karami zarówno w życiu doczesnym, jak i wiecznym.

El Caudillo wreszcie umarł, a Hiszpania zaczęła się zmieniać. Także Saura porzucił w latach 80. swoje gęste - naszpikowane symbolami, metaforami, cytatami, aluzjami – psychodramy. Widać, uznał, że ten sposób opowiadania o kraju i ludziach już nie przystaje do rzeczywistości. Zaczął robić filmy bardziej różnorodne gatunkowo i stylistycznie. Są wśród nich dramaty społeczne („Szybciej, szybciej”, „Taxi”), widowiska historyczno-kostiumowe („El Dorado”), opowieści o artystach („Goya w Bordeaux”, „Buñuel y la mesa del rey Salomón”), etc. Jednak głównymi tematami w jego twórczości stały się muzyka i taniec. Najpierw nakręcił, z pomocą Antonio Gadesa, słynna trylogię taneczną: „Krwawe gody”, „Carmen” i „Czarodziejska miłość”, potem zrealizował kilka filmów poświęconych konkretnym gatunkom muzycznym („Sevillanas”, „Flamenco”, „Tango”, „Fados”).

Nie będę ukrywał, że filmów Saury z czasów wolności nie darzę już taką atencją jak jego wcześniejszych dzieł. Nie ma w nich tej drapieżności, tego stylistycznego wyrafinowania, tej wyobraźni. Los Saury przypomina do pewnego stopnia losy naszych „mistrzów kina”(Wajda, Zanussi), którzy po upadku komuny, w okresie „transformacji ustrojowej” zostali zmuszeni do przedefiniowania swojej twórczości i znalezienia dla siebie nowego miejsca. Hiszpański reżyser przeszedł ów kryzys znacznie lepiej niż polscy klasycy. Nie poszedł w moralizowanie, w patriotyczne czytanki, nie zaczął odcinać kuponów od własnej przeszłości. Szukał, próbował, odkrył dla siebie nowe przestrzenie. Niewątpliwie jednak coś po drodze utracił. Spójrzmy chociażby na wspomniane filmy muzyczne. Bardzo są chwilami piękne – najbardziej lubię z nich „Tango” – ale to zaledwie kinowe odpowiedniki widowisk z cyklu „światło i dźwięk”.

Od kilkunastu lat Saura współpracuje z Vittoriem Storaro, wybitnym włoskim operatorem, laureatem 3 Oscarów. Trudno oprzeć się wrażeniu, że dał mu się zdominować. Kolejne filmy Hiszpana są więc przede wszystkim popisami imponującego warsztatu Włocha. Zdjęcia się pysznią, każą się podziwiać, podczas gdy inne elementy grają często drugorzędną rolę i wypadają blado.

d2gu385

Nie inaczej jest w najnowszym filmie Saury, który trafił właśnie na nasze ekrany. „Ja, Don Giovanni” to dzieło - przykro to mówić - starcze. Twórca opowiada nam tym razem dzieje powstania jednej z najsłynniejszych oper Mozarta, właśnie „Don Giovanniego”, ale z punktu widzenia autora libretta, Lorenza da Ponte. Sam pomysł świetny i świeży. Autorzy librett stoją w cieniu kompozytorów, niewiele o nich wiemy. A ma da Ponte biografię, co się zowie, intrygującą. Urodził się w żydowskiej rodzinie, został w młodości zmuszony do przyjęcia chrztu, był księdzem i libertynem jednocześnie, aż wreszcie Święta Inkwizycja wygnała go z Wenecji. W historii Don Giovanniego, niepoprawnego uwodziciela i buntownika przeciwko normom obyczajowym, zawarł więc także fragment własnego życia.

Na ekranie jednak libertynizm pozostaje w sferze deklaracji i (nie)pobożnych życzeń. Rozczaruje się ten, kto szukać będzie w filmie rozwiązłości, choćby intelektualnej. Owszem, pojawia się postać „kochanka wszechczasów”, Casanovy, ale i on wychodzi tu na zrzędę. Do premiery „Don Giovanniego” doszło w 1787 roku. Europa weszła w epokę Oświecenia, wyzwalała się powoli spod terroru religii. Dwa lata później wybuchła Rewolucja Francuska. Film nie stara się oddać temperatury tamtych sporów i konfliktów (mimo że są one aktualne także i dzisiaj). Bohaterowie deklamują swoje poglądy i biografie, zaś wrażenie nudnej akademii pogłębiają, stosowane przez Saurę, teatralne konwencje. Mamy malowane na papierze lub tekturowe dekoracje miast oraz scenę, na której rozgrywają się kolejne epizody. Daje to znowu pole do popisu Storaro. Ach, jak pięknie postacie odbijają się w lustrach, jak cudownie rozświetla się nagle drugi plan, schowany dotąd w ciemnościach za cieniutką zasłonką!

Ładnie wydany bryk, czytanka z ilustracjami. Film Saury idealnie nadawałby się na lekcje w szkołach muzycznych poświęcone wielkim dziełom literatury operowej, gdyby nie to, że twórcy nieco naginają fakty (np. ”Don Giovanni” miał premierę w Pradze, a nie w Wiedniu!). I co mi pozostaje w takiej sytuacji? Chyba tylko łyknąć po raz kolejny „Mrożony peppermint”.

d2gu385
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2gu385