Bartosz Żurawiecki: Stany wojenne
Na początku każdego roku różne polskie media pytają mnie natarczywie, co sądzę o Oscarach. Bo z Oscarami jak z telenowelami – wszyscy na nie prychają, a jednocześnie wszyscy się nimi ekscytują. No, prawie wszyscy...
Co roku powinienem niezmiennie odpowiadać, że Oscary są: amerykocentryczne, akademickie, konserwatywne, zachowawcze, kunktatorskie, a niekiedy wręcz kuriozalne. I nic nie wskazuje na to, by najbliższa ceremonia miała być tu jakąś rewolucją. Przynajmniej nie wskazują na to nominacje.
Grymaszenie na Oscary jest jednak równie łatwe i częste jak podniecanie się nimi. Zostawmy więc może na razie złośliwości z boku i zastanówmy się raczej, co ciekawego da się wyczytać z listy nominowanych w tym roku filmów.
A da się, na przykład, wyczytać, że Stany Zjednoczone mają obsesję wojny. I to zarówno tej dosłownej, toczonej w Iraku i Afganistanie, jak i wojny metaforycznej - o własną duszę.
Większość wyróżnionych tytułów w taki lub inny sposób o wojnę zahacza – począwszy od brytyjskiej „Pokuty“ Joego Wrighta poprzez „Michaela Claytona“ Tony’ego Gilroya, czyli opowieść o rozgrywkach prowadzonych w sztabach korporacji, gdzie decyduje się o życiu tysięcy zwykłych obywateli, „Aż poleje się krew“ (tytuł mówi sam za siebie) Paula Thomasa Andersona – fresk pokazujący wilczy świat XIX-wiecznego kapitalizmu, do faworyta krytyków, filmu braci Coenów „To nie jest kraj dla starych ludzi“. Chyba tym razem przyłączę się do większości, bo... wiele wskazuje, że to i mój kandydat do statuetek.
Coenowie śledzą w swoim thrillerze wojnę o „starą, dobrą Amerykę“ i jej wartości, ale z właściwą sobie ironią ujawniają, że zawsze, więc także w przeszłości, była ona tylko snem – owym słynnym „American dream“. Podczas gdy tak naprawdę fundamentem Imperium są przemoc i zło.
Imperium zdaje się zresztą chwiać w swoim posadach politycznych, gospodarczych i moralnych, a kino z czułością sesjomografu ten stan zagrożenia rejestruje. Amerykański kryzys przenosi się jednak globalnie, infekując cały świat. Zamiast więc tanio egzaltować się nagrodami Akademii, mocno bym się zaniepokoił, bo chyba jeszcze nigdy nie nominowano tylu ponurych filmów. Dotyczy to także innych kategorii, chociażby tej najbardziej Polaków interesującej - „film nieanglojęzyczny“.
Cała wyróżniona piątka, z naszym „Katyniem“ Andrzeja Wajdy włącznie, tyczy spraw wojennych, tyle że rozgrywanych w różnych czasach (od wieku XIII po współczesność) i miejscach (od Czeczenii, przez Rosję, Polskę, Niemcy do Izraela i Libanu). W kategorii kolejnej – dokument długometrażowy, mamy wręcz do czynienia z inwazją. Trzy na pięć tytułów opowiada o Iraku i Afganistanie, jeden o Ugandzie (wojna pojawia się tutaj już w tytule - „War Dance“), ostatni zaś jest sprawozdaniem z walki Michaela Moore’a z amerykańską służbą zdrowia.
Sama uroczystość rozdania nagród też nie zapowiada się zbyt radośnie. O ile w ogóle do niej dojdzie. Wciąż bowiem strajkują scenarzyści, w związku z czym, jak pamiętamy, trzeba było odwołać fetę Złotych Globów.
Brak scenariuszy równa się także brak nowych filmów, co oznacza brak zysków, a jak dodać do tego zapaść na giełdzie (gdzie niewątpliwie członkowie Akademii ulokowali swoje skromne oszczędności) to stanie się jasne, że Hollywood nie ma się z czego cieszyć.
Zwłaszcza, że w ostatnich dniach padł na niego cień tragicznych śmierci dwóch utalentowanych młodych aktorów – Brada Renfro i Heatha Ledgera, nominowanego dwa lata temu do Oscara i niesłusznie nim nienagrodzonego za rolę w „Tajemnicy Brokeback Mountain“. Wróżono Heathowi karierę na miarę Marlona Brando… „Źle się dzieje w państwie duńskim“.
Ale pewnie po raz kolejny okaże się, że „Show must go on“. Za wszelką cenę.