Berliński spleen – Berlinale część 2

Już równo tydzień trwa Międzynarodowy Festiwal Filmowy Berlinale. Jest to 58. edycja tej prestiżowej imprezy. Specjalnie dla Internautów Wirtualnej Polski festiwalowi przygląda się nasz wysłannik Michał Chaciński. Oto jego kolejna relacja.

Berliński spleen – Berlinale część 2
Źródło zdjęć: © AFP

W połowie festiwalu w Berlinie przypomniało mi się powiedzonko znajomego, używane w stanie największej nudy: Chodźmy komuś dać w mordę, albo przynajmniej niech nam dadzą. Takie właśnie wrażenie ma się przed ekranem, bo filmy w głównym konkursie Berlinale są póki co dokładnie takie, jak pogoda za oknem – nijakie.

Czuje się, że nuda zaczyna powoli nadgryzać cierpliwość widzów oglądających główną sekcję konkursu.

Dwa pomysły na kino akcji. Tylko jeden dobry.

Trochę ożywienia miał wnieść poniedziałek, bowiem szef festiwalu, Dieter Kosslick, zaplanował dla widzów dzień kina akcji. W głównym konkursie zaprezentowano najpierw brazyliski, a później hongkoński thriller. Oba faktycznie przyniosły ożywienie, choć żaden nie ma chyba szans na główne nagrody.

Pierwszy film to brazylijski „Oddział elitarny” niejakiego Jose Padilhi - historia o specjalnym oddziale brazylijskiej policji, walczącym z handlarzami narkotyków w slumsach Rio de Janeiro. Narrację zza kadru przez cały film prowadzi młody oficer, który planuje rzucić niebezpieczną robotę w związku z narodzinami dziecka, jednak wcześniej musi znaleźć następcę. To bez dwóch zdań najbardziej dynamiczny film festiwalu.

Świetne zdjęcia, świetny montaż i zapierająca dech w piersi inscenizacja scen akcji. Ale przy tym niestety wrażenie, że film idzie po wytartych ścieżkach, kopiując napierw pomysły Fernando Meilleresa z „Miasta Boga”, a później wszystkie znane filmy z obozów szkoleniowych dla twardzieli. Do tego Padilha to jednak nie Meilleres.

Po pierwsze, slumsy są dla niego tylko barwną dekoracją i nie dają wrażenia, że poznajemy i zaczynamy rozumieć ich świat, jak w przypadku faveli w „Mieście Boga”. Po drugie, przedstawione postacie nie wykraczają poza prosty schemat twardziela, mięczaka, wtyczki itd. Kiedy po seansie przychodzi moment refleksji i odpoczynku, okazuje się, że w gruncie rzeczy poza mistrzostwem realizacji, film nie proponuje wiele więcej. Nie warto było o tych ludziach kręcić filmu.

Inaczej było z drugim filmem rozrywkowym - nowym thrillerem Jonniego To, hongkońskiego mistrza kina akcji. To od lat prowadzi w swoich filmach inteligentny dialog z paradygmatem hongkońskiego kina gangsterskiego, zdefiniowanym na dobre 20 lat temu przez Johna Woo (zresztą To ostatnio coraz częściej się z niego subtalnie naśmiewa).

Mistrzostwo To w obrabianiu kolejnych motywów gatunku porównałbym do mistrzostwa braci Coen w tym sensie, że tak jak oni realizuje filmy będące jednocześnie uosobieniem określonego gatunku i subtelnym przerysowaniem jego schematów. Na to samo przygotowałem się przed seansem „Sparrow”. Tymczasem nowy film To zaskoczy widzów, którzy znają jego kino.

„Sparrow” to wielki ukłon w stonę azjatyckiego kina sprzed wielu dekad, a nie dialog z jego dzisiejszymi schematami. Grupa kieszonkowców ma problem z lokalnym bossem, który psuje im plany przy wydatnej pomocy pięknej kobiety. Zamiast konwencjonalnego filmu rozrywkowego dostajemy tu coś na kształt baletu na ekanie, kręconego z jakims nostalgicznym smaczkiem.

Cały film składa się z sekwencji z minimalną ilością dialogów, za to z mnóstwem swingującej muzyki, do taktu której postacie na ekranie z niesamowitą gracją wykonują w różnych konfiguracjach kolejne „tańce” – kradzieże portfeli, pościgi, sceny uwodzenia, hazardu. Tak pewnie wyglądałoby kino akcji, gdyby kręcił je reżyser oper.

Do tego wszystko ma wspaniale nostalgiczny posmak, oglądamy bowiem świat, w którym środkiem lokomocji lepszym niż samochód jest stary rower (a jeśli już samochód, to raczej model kabrioletu z lat 60., niż współczesna limuzyna). Sam film trudno oczywiście uznać za coś więcej niż festiwalową ciekawostkę – ot, cukiereczek dla fanów, który zabłądził przypadkiem do głównego konkursu. Co nie zmienia faktu, że spędziłem przy nim jedne z najprzyjemniejszych w tym tygodniu chwil w kinie.

Mistrzowie na spokojnie

Do listy nie do końca spełnionych berlińskich nadziei mogę już dopisać dwa kolejne tytuły dwóch świetnych reżyserów. Mike Leigh przedstawił pierwszy od „Very Drake” (2004) film i zaskoczył wszystkich jego tonem. „Happy-Go-Lucky” to lekka, przyjemna komedia z bohaterką na dopaminowym haju, którego nie jest w stanie zaburzyć żadna zła wiadomość.

Jak zawsze u Leigh, kapitalnie poprowadzeni aktorzy przekonują do swoich postaci, co zwłaszcza w przypadku głównej bohaterki jest wyczynem. Nie trudno byłoby ją po kwadransie skreślić jako kompletną idiotkę, która w wieku 30-lat zachowuje się jak 14-latka. Tymczasem Sally Hawkins (gra m.in. w nowym filmie Woody Allena) robi z niej osobę wprawdzie nie wielowymiarową, ale przynajmniej wiarygodną.

Problem filmu Leigh leży jednak w tym, że tym razem komedia podkopuje nieco dramat. Przez godzinę seansu ma się wrażenie, że film nigdzie nie zmierza, mnożąc tylko kolejne dowcipne scenki z bohaterką. Kiedy wreszcie pojawia się w nim jakiś konflikt, wygasa na mój gust za szybko, raptem po dwóch-trzech scenach, jakby reżyser bał się zaburzyć lekki ton filmu.

Leigh pytany o to odpowiada, że czuł potrzebę nakręcenia filmu przypominającego nam, że niezależnie od problemów, trzeba sobie jakoś w życiu radzić i rzeczywiście wolał unikać cięższych nut, żeby nie przygniotły komizmu postaci. Szkoda, bo przez to wyszedł mu raczej filmowy deser, niż główne danie. Czuję, że poprzyglądałem sie trochę jego bohaterom, ale nie zdążyłem ich poznać.

Nie przekonał mnie też nowy film geniusza dokumentu, Errola Morrisa. „Standard Operating Procedure” zapowiadane było jako jego analiza prawdziwości materiałów dokumentalnych z Abu Ghraib. Kto tak zapowiadał film, najwyraźniej go nie widział. Dostajemy konwencjonalny dokument z typową dla Morrisa świetną inscenizacją i z gadającymi głowami.

Zasadniczą wartością jest fakt, że owe głowy to ludzie ze zdjęć z Abu Ghraib – amerykańscy żołnierze, którzy dla zabawy upodlili kilkunastu irackich więźniów. Morris krok po kroku prezentuje ustami zainteresowanych kulisy realizacji kolejnych zdjęć, zmusza do refleksji, pyta o opinie specjalistów itd. Gdyby pokazał ten film dwa lata temu, byłoby to wydarzenie.

Oglądany dzisiaj „Standard Operating Procedure” nie powiedział mi nic, czego nie wiedziałem z artykułów w amerykańskiej prasie, z blogów i komentarzy. Morris zebrał oczywiście wszystko w jednym miejscu, ale od człowieka nazywanego „Stanleyem Kubrickiem dokumentu” oczekiwałem więcej, niż tylko skatalogowania tego, co napisali i zasugerowali już inni.

Są w jego filmie przebłyski, które pokazują, czym mogł być – są bezceremonialne wypowiedzi żołnierzy, którzy usprawiedliwiają się wyjątkowymi warunkami (na wojnie wszystko wolno), są sugestie fałszowania zdjęć przez wycinanie z nich niewygodnych dla wojska postaci, a gdzieś pod powierzchnią czai się pytanie o skutki szkolenia żołnierzy w taki sposób, by odhumanizować wroga i przez upodlenie, również upodlenie seksualne, złamać go psychicznie (jaką destrukcję powoduje w głowie 20-latka takie szkolenie?).

Ale te pytania tylko się gdzieś czają. Morris w żadnym momencie nie podejmuje w filmie nieprzewidywalnej ścieżki i tym razem ani nie odkrył przede mną świata nowego, ani nie zadał ważnych pytań na temat tego znanego. Wszyscy wiemy, że gdyby nie było zdjęć, nie byłoby sprawy. Wszyscy wiemy, że w takich sytuacjach kara spotyka tylko pionki. I wszyscy wiemy, że wojna wywołuje zezwierzęcenie. Od tego trzeba by w filmie zacząć, tymczasem Morris takimi wnioskami kończy.

Havel jakiego nie znacie

„Ten festiwal może się jeszcze udać” – to mantra, którą słyszałem w Berlinie kilka razy. Kosslick podobno lubi budować program tak, żeby kilka najlepszych filmów pojawiło się w ciągu ostatnich dni. Zobaczymy. Na szczęście po oficjalnych pokazach konkursu głównego całe popołudnie i wieczór można spędzać na pokazach specjalnych, które oferują bez porównania większy wybór tytułów dla większej grupy odbiorców.

W poniedziałkowym podsumowaniu napiszę więcej o tym, co okazało się dla mnie prywatnym wydarzeniem właśnie dzięki pobocznym przeglądom. Dzisiaj tylko o jednym filmie, „Obywatel Havel”.

Ciekawa historia: czeski reżyser Pavel Koutecki dogadał się z Vaclavem Havlem, że nakręci o nim film dokumentalny. Smaczek polega na tym, że dogadał się w roku 1992 i chyba nie wiedział, co z tego wyniknie. Chwilę później, zaraz po podziale Czechosłowacji, Havel startował w wyborach na prezydenta Czech i właśnie przed ogłoszeniem ich wyniku zaczyna się film.

. Trwa do chwili złożenia przez Havla urzędu po drugiej kadencji w 2003 roku. Koudelka przez 10 lat towarzyszył Havlowi w spotkaniach z doradcami, prywatnych obiadach, na oficjalnych imprezach, w domu itd. Wreszcie kiedy zabrał się do montowania materiału, postanowił nie dodawać do filmu ani słowa własnego komentarza. Oglądanym zatem przez 2 godziny Havla w sytuacjach, w jakich nie mieliśmy go szansy obejrzeć: ubierającego spodnie przed spotkaniem z oficjelami, prywatnie dowcipkującego z przyjaciółmi, luźno gawędzącego z Rolling Stonesami, którzy są jego obecnością wyraźnie onieśmieleni itd. Pierwszorzędny, bezcenny materiał, którego nie byłoby bez Koudelki.

Oczywiście nie jest to film zdradzający „całą prawdę” o Havlu. Koudelka wyraźnie się z nim przyjaźni i pokazuje wyłącznie w dobrym świetle. W filmie nie ma cienia wątpliwych kwestii, nie ma ani jednego drazliwego pytania, choćby o romans z przyszłą żoną, kiedy obecna wciąż żyła. To po prostu ciepły przyjacielski portret. Do tego kojarzący sie trochę z polską sytuacją, bo Havel tak jak na początku Wałęsa, nie udawał przed nikim, ze jest politykiem.

Ciągle w filmie uświadamia różnymi niezręcznościami, zażenowaniem, zdziwieniem, że jest człowiekiem z innej bajki, który raczej przez historyczną ironię, niż z potrzeby serca, stał sie politykiem. na tym jednak podobieństwa do na się kończą. Polski widz oglądając na ekranie mądrego, inteligentnego i dowcipnego pisarza w roli prezydenta poczuje z tego powodu szpilę zazdrości. Ale spokojnie, w filmie pojawia się też wielu żenujących przedstawicieli czeskiej sceny politycznej, spotykających się z Havlem.

Czyli nie jesteśmy w tej kwestii jakimś światowym centrum politycznego nieszczęścia, aczkolwiek na takiego prezydenta nie mamy szans. Mam nadzieję, że przynajmniej sam film trafi do Polski.

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (0)