"Bezwstydny Mortdecai": Twórcy też bez wstydu [RECENZJA]
Nigdy nie byłem wielkim fanem *Johnny'ego Deppa. Jednak do pewnego momentu filmy z jego udziałem stały na przynajmniej przyzwoitym poziomie. Niestety, zmieniło się to już ładnych kilka lat temu, czego najświeższym przykładem jest "Bezwstydny Mortdecai". Od tej pory będę starał się unikać produkcji z udziałem tego aktora.*
Tytułowy Mortdecai to ekscentryczny osobnik związany z nielegalnym obrotem dziełami sztuki. Współpracuje on jednak z brytyjskimi służbami, więc te przymykają oko na jego występki. Pewnego dnia zostanie poproszony o pomoc w wyśledzeniu zaginionego obrazu Goyi, co jak się okaże, będzie kwestią bezpieczeństwa narodowego.
Jeśli ktoś liczy na wciągającą, pełną zwrotów akcji intrygę - srodze się zawiedzie. Fabuła jest banalna, prosta niemal jak konstrukcja cepa. Do tego z jakiegoś powodu Depp często opowiada o tym, co dzieje się na ekranie i czemu w danym momencie robi daną rzecz, bądź jak się czuje. Jest to zupełnie niepotrzebne. Nie tylko nic nie wnosi, ale po pewnym czasie zaczyna irytować i każe się zastanowić czy dowiadujemy się o nastroju Mortdecaia z offu, bo Depp nie jest w stanie niektórych rzeczy zagrać. To zresztą nie jedyne problemy z prowadzeniem narracji. "Bezwstydny Mortdecai" pozbawiony jest odpowiedniego tempa, a przede wszystkim brawury i energii. A to dla komedii kryminalnej jest zabójcze i sprawia, że nijak nie da się wciągnąć w oglądane wydarzenia - film zwyczajnie nudzi.
Skoro z częścią sensacyjną nie jest najlepiej, to może chociaż da się w trakcie seansu pośmiać? Nic bardziej mylnego. Poziom humoru, delikatnie rzecz ujmując, nie zachwyca. Dwa główne, powtarzane do upadłego, dowcipy koncentrują się wokół wąsów Mortdecaia oraz niespożytej energii seksualnej jego lokaja, Jocka. Boki zrywać! Nie są to niestety wyjątki, tylko ogólna tendencja. Ani żarty słowne, ani sytuacyjne nie wzbudzają chichotu, o salwach śmiechu nie wspominając.
Zawodzi również, i to boli mnie najmocniej, obsada aktorska. "Bezwstydny Mortdecai" pełen jest naprawdę dobrych aktorów, których potencjał reżyser koncertowo marnuje. Film oczywiście miał być popisem Johnny'ego Deppa, jednak jest dokładnie na odwrót. W pewnym momencie pada pytanie skierowane do jego postaci "czy przestaniesz wreszcie błaznować?". I można je potraktować jako pytanie do samego Deppa, który chcąc być ekscentryczny i szalony, szarżuje bez opamiętania. Jego maniera zaczyna irytować po pięciu minutach, tym bardziej, że widzieliśmy ją już wielokrotnie. Obecnie Depp nie jest dla mnie pełnokrwistym aktorem, tylko plastikowym produktem, człowiekiem, który dał się zamknąć w szufladzie. Pod względem tego jak poprowadził swoją karierę - i nie tylko tym - może co najwyżej czyścić buty Leonardo DiCaprio. Reszta wykonawców jest wyraźnie znużona pajacowaniem Deppa, więc nawet nie stara się udawać, że próbuje grać. Najbardziej szkoda mi Ewana McGregora, bo to aktor, którego darzę wielką sympatią. Ale i na
Paula Bettany'ego oraz Gwyneth Parltrow patrzy się z przykrością.
Podobnie jest z całym filmem. Przed wejściem do sali kinowej postanowiłem dać "Bezwstydnemu Mortdecaiowi" kredyt zaufania. Im dłużej jednak trwał seans, tym bardziej byłem zażenowany tym, co oglądam. Całe szczęście nie musiałem płacić za bilet - Wam też to odradzam.