Bóg zemsty na randce z Freudem
„Tylko Bóg wybacza“ to zachodnioeuropejski koszmar twórcy, który śni o azjatyckim kinie spod znaku Park Chan-wooka. Marząc o brutalnej estetyce, strużkach krwi ściekających po torturowanym ciele i zagadce, jakiej rozwiązania lepiej nie znać – Nicolas Winding Refn tworzy świat wypreparowany z elementów rzeczywistości. Stworzony jakby w czterech wygłuszonych ścianach, utopiony we krwi i w czerwonym świetle. Do bólu nieprawdziwy i do granic przeładowany symbolami, ale w jakiś sposób fascynujący i nie pozwalający o sobie zapomnieć. Ocierający się o kicz i zwykłą śmieszność, ale powracający w snach feerią barw i wspomnieniem bolesnych emocji.
Najnowsza fabuła Refna wymyka się słownym opisom lub umiera w banale, w jaki słowa ją spychają. To bowiem tylko freudowska historia o dwóch braciach na wygnaniu, rodzinnej zemście i matce pełniącej rolę rodzinnego przedmiotu pożądania. Gdyby fabuła rozgrywała się w naturalnych przestrzeniach, byłaby materiałem na przeciętny krótki metraż. Reżyser „Drive“ (2011) wypycha jednak narrację estetycznymi, wyrafinowanymi obrazami z równym brakiem delikatności, ale i równą precyzją, jakby obdzierał ze skóry i wypychał watą dzikie zwierzę, czyniąc z niego nieruchomą, wyzutą z emocji i pozbawioną kręgosłupa pacynkę.
Jego bohaterowie też są jak manekiny – ubrane w ładne ciuszki, ustawiane do kamery lepszym profilem i poddające się halucynogennemu, zaraźliwemu transowi. Te całkowicie pozbawione człowieczeństwa postaci są jednak przedziwnymi wcieleniami naszych najgorszych instynktów i lęków – zarówno przed byciem katem jak i ofiarą, przed rzuceniem się w ramiona namiętnościom, jak i nadstawieniem drugiego policzka czy bezczelnym uderzeniem kogoś w twarz otwartą dłonią. Julian (Ryan Gosling) to bohater, który tkwi między tym, co dobre, a tym, co złe. Nie jest typowym mężczyzną, ale odgrywa typową dla siebie rolę – człowieka, którego tylko okoliczności zmuszają do dokonania zemsty.
Julian nie jest jak jego brat, nie jest jak zwierzę wypuszczone z klatki, rzucające się z pazurami na ludzi. Julian ma nic wspólnego z Billym (Tom Burke), który morduje tajską prostytutkę i chwilę później sam staje się ofiarą ginącą od ciosów ojca dziewczyny. Pan zemsta krąży jednak wokół nich, a historie kołem się toczą. Julian staje się więc człowiekiem uwięzionym w rzeczywistości, z jakiej nie ma ucieczki innej, niż poprzez śmierć. Refn jest Europejczykiem, który za amerykańskie pieniądze śni swój koszmar o tym, jak wygląda prawdziwe zabijanie. I pewnie wie o tym, że estetyzuje je do tego stopnia, że staje się ono symbolem totalnie odklejonym od rzeczywistości.
Z alternatywnego dla nas świata pochodzi też blondwłosa Kristin Scott Thomas – matka Juliana i Billy’ego – która ma więcej wspólnego z typową freudowską seksoholiczką, niż prawdziwą kobietą z przeszłością. Na szachownicy Crystal byłaby królową, która zna wszystkie zasady, ale żadnym nie musi podlegać. Żąda ochrony, mówi o seksualnych zbrodniach synów i z lubością tonie w światłach czerwonych, burdelowych lamp. Czuje się w nich bezpiecznie i historia Refna też jest w nich bezpieczna. Zamknięta w małej przestrzeni, do której prowadzi labirynt korytarzy, ale z jakiej nie można wyjść bez szwanku – emocjonalnego, psychicznego, duchowego. Lepiej byłoby więc, gdyby Refn obcinał nam języki, niż zmuszał do snucia wspomnień o świecie, którego nie powinno było się odwiedzać.