Bożena Janicka: Jedzonko
Właśnie ono – jedzonko – jest ważnym bohaterem *„Śniadania do łóżka”, czyniąc z tej komedii romantycznej coś smaczniejszego, niż ciepła buła z fastfoodu. Ale najpierw tytuł: beznadziejny. Nie tylko trywialny, łamie również podstawową zasadę gatunku. W komedii romantycznej łóżko jest bowiem meblem dyskretnym, stoi gdzieś za kulisami, nie wystawia się go na pokaz w tytule. (Zresztą wyłącznie na wabia, „momentów” w tym filmie nie ma). Plakat: jak z fabrycznej taśmy. Facet, obok seryjna lala z gutaperki, a tuż za nimi - czerwony kabriolet...Tylko że filmowy „on” jeździ skuterem a „ona” na rowerze. Mieć do sprzedania lepszy towar i reklamować go jako gorszy? Taką taktykę stosuje tylko kino.*
Bo film wcale tandetny nie jest. Anonse z materiałów prasowych, że on to kucharz – celebryta, czyli sugestia, że będzie o takim z czerwonych kabrioletów, ona – stylistka, czyli przedefilują przez ekran różne piękności, stylizowane na jeszcze piękniejsze, oraz hasełko zbiorcze, że „Śniadanie do łóżka” jest „komedią niegrzeczną” - to bujda. Jeśli ktoś wziął te rewelacje serio i trochę się przestraszył, lecz mimo to poszedł do kina, po wyjściu powiedział zapewne z ulgą: mogło być gorzej. Co w przypadku swojskiej komedii romantycznej jest recenzją całkiem niezłą.
A więc trzy postacie główne: ona (Małgorzata Socha), on (Tomasz Karolak) i ono, jedzonko. Od czasu „Ojca chrzestnego” wiadomo, że jeśli na ekranie będzie scena przygotowywania jakiejś potrawy, musi być bardziej wiarygodna – scena i potrawa – niż cała reszta. Młody Corleone nauczył się od Rickiego, jak zrobić mięsny sos do makaronu, ale widzowie nauczyli się tego również. A w „Śniadaniu do łóżka” jedną z najbardziej fascynujących scen jest pokaz jak powstaje sznycel, jeśli przygotowuje go mistrz. Ściślej – jego ręce, bo podobnie jak plaster mięsa, jajko i tarta bułka ręce są przed kamerą tylko sobą. Ricky powiedziałby: gość zna się na swojej robocie.
I oto zbliżamy się do czegoś, co w „Śniadaniu do łóżka” jest najciekawsze. W „Ojcu chrzestnym”, czyli filmie sprzed kilkudziesięciu lat sens tamtej sceny polegał na tym, że gangster musi umieć wszystko, bo inaczej nie jest menem, lecz gamoniem. Prawie 40 lat później wymowa podobnej sceny w polskim filmie jest inna: że dziś, w klimacie gender, dzielenie pracy na męską i babską nie ma sensu, liczą się tylko umiejętności. Komedia potrafi bowiem wyłapać z powietrza sygnały zmian w sposobie myślenia, obyczajach, stereotypach zanim sobie uświadomimy, że właśnie się dokonują. W „Śniadaniu do łóżka” jest takich sygnałów więcej.
Samotna matka: wczoraj osoba godna współczucia, lecz moralnie podejrzana, dziś sprawdzony, dzielny człowiek: urodziła, wychowuje, porządna dziewczyna. Właśnie w takiej zakochał się bohater filmu. Celebryta: wczoraj, a raczej przedwczoraj wystarczyło pokazać się raz w telewizji i mieć zdjęcie w gazecie, by zaistnieć, natomiast dziś ani naszemu kucharzowi, ani nikomu innemu (z wyjątkiem autorów reklamowych tekścików) nie przyszło do głowy, że z podobnego powodu stał się celebrytą. Geje: wygląda na to, że film dyskretnie sugeruje, iż poprawność polityczna staje się trochę męcząca. Bo chyba tak należy rozumieć scenę w klubie gejowskim, gdzie atrakcją specjalną są występy kobiet – opasłych, wymalowanych, monstrualnych. Klubowicze odreagowują Paradę Równości?
Lecz co z tą romantycznością? Oczywiście jest. Najpierw on, jadąc skuterem, ochlapał ją, jadącą na rowerze, potem ona na tym samym skrzyżowaniu, na rogu Lindleya i Oczki, wyjechała wprost na niego i walnęła go z impetem, z których to przypadków wynikało niezbicie, że działa w tej sprawie przeznaczenie. Potem są tzw. perypetie. On stracił robotę (ale nie sypnął prawdziwego winowajcy), próbował szukać następnej w eleganckich restauracjach, wreszcie załapał się w skromniejszej (to tam dał pokaz, jak powstaje dobry sznycel). Miał kłopoty ze swoją byłą narzeczoną, „niestabilną seksualnie” (potoczne nazwy są krótsze), nie przestając starać się o względy tamtej. A ona już prawie się poddała, dzieciak też dał się przekonać (najpierw próbował dywersji) i wszystko było dobrze, gdy nagle... Ale spokojnie, to się w języku kina nazywa: retardacja. Na końcu wszystko będzie jak trzeba, tzn. prawie jak w romantycznej komedii z Hollywood. Tak wyraźnie w hollywoodzkim stylu, że to jawna zabawa tamtym wzorcem.
Komedia romantyczna; prosta, łatwa rozrywka. Problem dla znawców i koneserów ambitnego kina. Kiedy mówią, że nigdy w życiu nie pójdą – przypomina mi się pewna historyjka z opowiadania J. D. Salingera „Seymur. Introdukcja”. Rzecz jest o tym, że pewien znakomity muzykolog, krytyk muzyczny zirytował się, kiedy jego córeczka zaczęła śpiewać w domu jakieś piosenki Irvinga Berlina, bo nauczyła się ich w szkole. Poszedł do szkoły i zrobił awanturę, dlaczego uczy się dzieci szmiry, zamiast śpiewać z nimi proste pieśni Schuberta. Wracał do domu tak z siebie rad, że „zaczął pogwizdywać jakąś melodyjkę. Była to >>Ka – Ka – Ka – Katy<<”.